Chorąży otrzepał mundur, wypluł raz jeszcze piasek i ustawiwszy erkaem na krawędzi leja zaczął strzelać. Po dwu seriach przerwał, wychylił się, by lepiej widzieć, i krzyknął wyciągając rękę do‘ Tomasza:
— Woda!
— Mówiłem przecież — mruknął spokojnie Czereśniak.
— Woda! Za taką rzecz order powinni...
— Noża obywatel chorąży nie oddał i maści.
— Naprzód! — usłyszeli głoś śpiewny, lecz przecież mocniejszy od huku strzelaniny.
Zobaczyli tęgą postać sierżanta Szawełły wstającą z ziemi. Tuż obok wyskoczył z leja szczupły Józek, wybiegł do przodu, żeby osłonić stryja.
— Rebiata! Dajosz Bierlin! — krzyczał Czernousow do swoich i ruszył naprzód z rozwianą u ramion peleryną, jak żuraw startujący do lotu na czele klucza.
Chorąży zerwał się, pośliznął w nawilgłym piachu, lecz machnąwszy w powietrzu, diegtiarowem utrzymał równowagę i pobiegł tuż za pierwszymi.
Z traw przyżółconych kaczeńcami, z bruzd podmokłych, z płytkich okopów wstali piechurzy, wdzierali się na groble i rozgrzewając mięśnie w biegu, przyspieszali tempo. Lęk przed nieznanym, który ich męczył, gdy pod ogniem czekali rozkazu, zostawał coraz dalej za plecami. Wściekłość, poprzedzająca starcie wręcz, rosła im w piersiach i nagle od czoła potoczyło się ochrypłe i groźne:
— Huraaa! huraaa!
Dowódca patrzył z boku przez lornetkę. Widział, jak się przelewa i wypływa na łąki woda z kanałów, widział bure strzępy piany kipiące między domami Ritzen, lecz mimo to twarz miał chmurną, napiętą.
— Podciągnijcie enkaemy i niech natychmiast otworzą ogień ponad głowami kompanii strzeleckich. Jeśli Niemcy mają na tych strychach choć parę gniazd karabinów maszynowych... — urwał i skinął ręką na swój sztab.
— Idziemy.
Kiedy podeszli do grobli, zobaczyli sto metrów przed sobą dziewczynę w hełmie, która, klęcząc, zakładała jakiemuś piechurowi opatrunek. Potem zerwała się, pobiegła naprzód, a za nią wilczur dźwigający w zębach sanitarną torbę.
Od strony Ritzen niczym oszalałe kury zagdakały nagle szybkostrzelne działa. Świetlne pociski błysnęły nad tyralierą na tle czarnych wzgórz i granatowego nieba. Garść przeniosła, podziobała groblę parę metrów przed dziewczyną i psem.
— Wywołuj pułkowe moździerze — rozkazał pułkownik radiotelegrafiście towarzyszącemu mu z zielonym pudłem na plecach. — Szybciej, synu, szybciej!
Uderzenia dwu głowic pancerfaustów i wybuch części saperskiego ładunku wyszarpnęły zawias, zdarły parę blach z wrót śluzy. Woda rwała tymi wyłomami, spływała wodospadem potężniejącym z sekundy na sekundę.
— Załoga do mnie! — wrzeszczał Gustlik z pokładu barki, usiłując przekrzyczeć szum. — Załoga!
Potęga bijącego z wysokości potoku poczęła ze zgrzytem przeginać wrota.
— Załoga!
W bunkrze słyszeli nie krzyk, lecz wybuch. Kos zrozumiał, co się stało, dał rozkaz do ucieczki, popchnął ociągającego się Gruzina w stronę włazu.
I oto na betonowej krawędzi, na tle jasnego już nieba ukazał się Saakaszwili z karabinem maszynowym przewieszonym przez plecy, z szablą u boku. Zgrabnie wszedł na drabinkę, pospiesznie złaził w dół.
W chwili gdy skoczył na pokład, woda wyrwała wrota z drugiego zawiasu, uderzyła w rufę barki. Najmocniej napięta cuma pękła z jękiem.
— Janek! Janek!
Gustlik i Saakaszwili krzyczeli zgodnym chórem. Zalewani bijącą wysoko falą, podtrzymywali bosakami barkę u metalowego haka.
Na tle nieba zaczerniała garbata sylwetka Kugla z plecakiem Czereśniaka na karku, z czapką rotmistrza, którą przekładał z ręki do ręki, marudząc z wejściem na skoble.
— Schneller! — wrzasnął Jeleń. — Zginiemy przez tego gizda. Janek!
Dobiegły ich gęste serie osłaniającego odwrót i dopiero w chwilę później pojawił się Kos, przerzucił ciało przez krawędź. Stojąc na skoblach drabiny, dał jeszcze ostatnich kilka strzałów z automatu.
Granat rzucony przez niemieckiego piechura zatoczył łuk po niebie, spadł we wrzącą wirami wodę śluzy, rozerwał się z hukiem.
— Trzymaj! — krzyknął Kos rzucając pistolet maszynowy, a potem snajperkę, by mieć wolne ręce.
Gustlik chwycił broń w locie, ale gdy tylko puścił bosak, pękły napięte liny. Drzewce wyśliznęło się z rąk Grigorija. Barka uwolniona z więzów zerwała bez trudu dziobową cumę. Woda, która wyszarpnęła do reszty połowę wrót, poczęła teraz rozwierać drugą.
Widząc barkę unoszoną prądem Janek odbił się od betonowej ściany i skoczył. Przekoziołkował w powietrzu, w dziwnym półobrocie uderzył plecami w wodę. Zmierzwiony nurt porwał go, jak powódź porywa kota, obrócił parokrotnie w różne strony i wypluł na powierzchnię.
Chwycił oddech, począł płynąć. Piana oślepiała, biła po twarzy, wypełniała uszy głusząc wszystkie dźwięki. Fale usiłowały obrócić go, wziąć pod siebie. Byle tylko ze śluzy się wyrwać, byle wyniosło pod brzeg, przemknęło mu przez myśl. Pożałował, że butów nie zdążył zrzucić, ściągały go coraz silniej w dół.
Nagle dostał po głowie. Zapiekło jak od bata, otarło boleśnie szyję. Zanim jeszcze pojął, że to lina, ręce zacisnęły się odruchowo na mokrych chropawych konopiach. Poczuł szarpnięcie i jakaś siła powlokła go ostro do przodu. Prześcigając prąd wyskoczył ramionami ponad fale i parę metrów przed sobą zobaczył wysmołowaną burtę, a nad nią Jelenia zapartego nogą o reling, szerokimi łapami wybierającego rzutkę niczym winda kotwiczna.
Jankowi nagle pociemniało w oczach. Ustąpił ból w ramionach i dłoniach, ucichło łomotanie w głowie, oczy wypełnił mokry chłód i ogromna kosmata cisza.
Potem ból i hałas bitwy wróciły z oddali. Uchyliwszy oczy zobaczył nad sobą wąsy Grigorija i zasępiony nos Gustlika. Pojął, że jeszcze nie pora na odpoczynek.
— Długo? — zapytał.
— Może minutę — odrzekł Saakaszwili.
— Niesie jak zerwana koliba na pochylni, a jeszcze śluza widać — dodał Jeleń wsparty na długim rudlu. — Na lewy czy na prawy brzeg sterować? — pytał, przywykłszy już, że rozkaz do Kosa należy.
Janek siadł i chwilę patrzył na gładkie nasypy, między którymi z szybkością galopującego konia niosła ich wysoka woda. Z pomocą Grigorija dźwignął się na nogi. Po obu stronach były łąki ciemnozielone, znaczone jaskrawymi, żółtymi łatami.
— W kaczeńcach się nie schowamy. Steruj prosto. W Ritzen największa szansa do swoich trafić.
Pod sterówką na mokrym pokładzie leżał Kugel. Usłyszawszy nazwę miasta obergefrajter zwrócił w stronę sierżanta smutną twarz i powiedział:
— Niks Ritzen. Ritzen kaputt...
Obramowany kanałami plac w centrum Ritzen pokryła żółta spieniona woda. Fale wylewały się przez nabrzeże, wtargnęły do piwnic i na partery domów. Stłumiły grzechot, zgasiły ogień. Ostatni umilkł karabin maszynowy, obok którego nocą schodził po linie Czereśniak, strzelający od świtu serię za serią.
Z szumem i pluskiem mieszały się przekleństwa i komendy. Woda wyłamywała drzwi, spychała worki, waliła oknami na zewnątrz porywając sprzęty i broń, obalając ludzi.
Na stanowiskach niemieckich dział szybkostrzelnych wybuchła panika, ale dowódca baterii szybko ją opanował. Kanonierzy wypchnęli armaty z okopów na trawnik, żeby wyżej, zajęli stanowiska. Woda sięgała po osie, część pocisków zamokła, ale mieli zapas na samochodach. Zanurzeni po kolana przerzucali je górą na rękach.
Coraz bliższe było „huraaa” i ostrzejszy jazgot automatów. Obserwator ulokowany na piętrze przebiegł do okna od strony placu i zawołał:
— Die Polen!
— Achtung! — Oficer stojący na siedzeniu łazika podniósł rękę ku górze wyczekał, póki tyraliera nie wybiegła z ulic na skraj placu, i podał komendę: — Feuer frei!
Sztyleciki ognia trysnęły z pochylonych poziomo luf. Działa, jak psy na łańcuchach, poczęły się szarpać w gwałtownych odrzutach i ta niespodziana ulewa pocisków stłumiła krzyk piechoty. Trzasnęły serie z pistoletów maszynowych, ale ledwie je słychać było przez zwycięski łomot pelotek.