Литмир - Электронная Библиотека
A
A

— Panie rotmistrzu — po chwili namysłu zaproponował Kalita — niech pan zostanie.

— Oszaleliście? Gdybym nawet chciał, to kto zezwoli?

— Wszystko według regulaminu. Zameldujemy dowódcy brygady. Już w Jastrowiu tak było, że przedwojenni oficerowie szli z oflagu wprost do armii...

— Nie, to bez sensu — przerwał mu rotmistrz i utykając ruszył w stronę ciężarówki.

Od podwórza przybiegł gniady wierzchowiec Kality, trącił go w ramię łbem i ruchliwymi ciemnymi wargami chwycił cukier z dłoni.

— Znajdzie się koń i szabla, a do Berlina blisko! — zawołał dowódca szwadronu.

Rotmistrz obejrzał się w chwili, gdy już rękami miał chwycić za burtę.

Znieruchomiał na sekundę. Jego dłonie nie spotkały się z dłońmi tych, którzy chcieli mu pomóc we wsiadaniu.

— Dajcie rzeczy.

— Zostajesz? Oszalałeś!

— Powiedzcie żonie, że ja trochę później.

Powoli, na pierwszym biegu ciężarówka ciasno wykręcała na szosie.

Jeden z oficerów podał rotmistrzowi niedużą walizkę i machnął mu ręką. Inni salutowali.

W miarę jak samochód jechał coraz szybciej, malały w ich oczach postacie żołnierzy przy bramie. Malał samotny człowiek w rogatej garnizonowej czapce z amarantowym ułańskim otokiem i narzuconym na ramiona wojskowym płaszczu — oficer, który postanowił trochę później wrócić nad Wisłę.

Generał jechał otwartym willysem, czapkę trzymał na kolanach. Pęd powietrza wdzierał się wirami za szybę, gmerał w kędzierzawej czuprynie.

Przed nim było słońce, a z tyłu zielonkawy prostokąt radiostacji i giętki maszt. W lusterku spostrzegł doganiający szybko gazik — wóz drgał na pokaleczonej nawierzchni szosy i obraz był niewyraźny. Ciężarówka zatrąbiła ostro, wyprzedziła na dużej szybkości.

— Takie pudła cię biorą?

— On szybko jedzie, a ja dojadę dalej — filozoficznie stwierdził sierżant za kierownicą, starszy już i poważny człowiek.

— Przyciśnij. Zdaje mi się, że znajomy.

Kierowca wiedział, dokąd jedzie, i naturalnie rozpoznał od razu najzieleńszą wśród zielonych ciężarówkę króla kazachstańskich szos, więc uśmiechnął się i nieznacznie przyspieszył. Wichurze wypadało przyjechać wcześniej i załogę uprzedzić, że generał blisko. Niech się chłopaki przygotują.

Jak niespodzianie, to czasem na coś takiego naskoczysz, że sam potem żałujesz, myślał szofer willysa.

Z przeciwnej strony, zza pagórka, nad którym wisiało słońce, wyskoczyła ciężarówka. Generał zerknął na nią, przyjrzał się uważniej.

— Wolniej — wstrzymał kierowcę i rozpoznawszy wychylonego przez okno Westa, zawołał: — Stój!

Zapiszczały hamulce. Obaj wyskoczyli, pobiegli sobie naprzeciw i mocno uścisnęli dłonie.

— W sztabie Frontu mówili mi, żeś przyjechał.

— Pytałem o 1 armię, chciałem cię zobaczyć.

Ciężarówka i łazik zjechały razem pod osłonę drzew. Rosła tu na skrzyżowaniu kępa dębów zazielenionych jeszcze nieśmiało, ale tak starych i rozłożystych, że doskonale mogły zamaskować nawet i dziesięć maszyn.

Niemieckie samoloty od kilku dni nie latały w tych stronach, ale zostało stare przyzwyczajenie.

West i generał przeskoczyli rów, weszli leśną drogą między drzewa, by spokojnie zamienić parę zdań.

— Przypadek, że jeszcze jestem. Nasi już dochodzą nad Odrę, naprzeciwko Berlina. Byłeś u Janka?

— Byłem. Czemu oni tu siedzą?

— Przekazaliśmy pas obrony radzieckim jednostkom, ale zostało parę naszych węzłów oporu, ponieważ...

Kierowca Westa otworzył maskę, przegazowywał silnik i warkot zagłuszył ostatnie słowa. Zresztą i odległość była spora. Minęły trzy lub cztery minuty, nim obaj rozmawiający zawrócili w stronę szosy. Generał kończył właśnie swe wyjaśnienie:

— ...A ja, jako dowódca pułapki. Uda się czy nie, to jednak jutro o zmierzchu ruszymy i jednym skokiem powinniśmy dogonić piechurów.

Półtorej setki kilometrów.

— Za dwie godziny dojedziecie — śmiał się Kos — jeśli będziecie gnać jak Wichura... Plutonowy Wichura. Na tej ciężarówce, co was przegoniła.

— Wiem. — Generał kiwnął głową. — Robił, co mógł, by swoich na czas uprzedzić, że naczalstwo nadciąga. Cześć!

— Do widzenia.

Pożegnali się i rozeszli do wozów. Kiedy łazik ruszył, West wyciągnął rękę i pokazał uniesiony kciuk, na szczęście. Chwilę patrzył za generałem.

— Przedwojenny generał? — spytał jeden z oficerów, którzy się załadowali kolo „Gospodarstwa Kosa”.

— Nie — odpowiedział wsiadając do ciężarówki. — Wojenny.

Kiedy wozy się rozjechały, chwilę na rozstaju trwała cisza, potem na dębach zaczęły poświstywać ptaki i dzięcioł załomotał w pień, strącając zeszłoroczne, zmarszczone mrozem liście. Z kwitnących olszynowych zarośli wyjrzała sarna, popatrzyła na boki i spokojnie szczypnęła pozieleniałą już młodą trawę. Uniosła głowę, nadstawiła mechate ucho. Wyłowiła dochodzący z głębi lasu turkot. W paru susach przeskoczyła szosę, zniknęła po drugiej stronie.

Kołysząc się na wybojach, podskakując na sterczących z ziemi korzeniach, nadjechał leśną drogą zis z radziecką piechotą, skręcił w prawo na wschód i stanął. Z pudła lekko jak sarna zeskoczyła Marusia-Ogoniok i stanęła na baczność przed wychylonym z szoferki Czernousowem.

— Razreszitie otdalitsia sogłasno propusku — zameldowała z dłonią u beretu.

— Tutaj... — starszyna pokazał palcem na ziemię.

— Jutro rano, szósta zero — podpowiedziała dziewczyna.

— Kak sztyk.

— Tak toczno, towariszcz starszyna. — Marusia z radości leciutko wspięła się na palce.

— Podwiózłbym cię i sam z kumplami pogadał, ale służba nie drużba.

— Ucałuję i w waszym imieniu.

— A już najbardziej dowódcę. — Czernousow roześmiał się i nastroszywszy wąsy wydał groźnym głosem komendę: — Kruu–gom! Szagom marsz!

Marusia zrobiła w tył zwrot, przybiła pierwsze trzy kroki, a potem pomachawszy ręką żołnierzom na odjeżdżającym zisie, ruszyła bokiem szosy.

Dobrze jest, mając mniej niż dwadzieścia lat, iść ze słońcem na twarzy w ciepły wiosenny dzień na spotkanie miłego chłopca. Wesoło tańczy po trawie długi cień. Usta same układają się do uśmiechu, do pocałunku.

Gwizdały ptaki, więc i Ogoniok zaczęła poświstywać prościutką marszową melodię, a słowa podłożyły się same. Śpiewała o załodze, w której służy zgrabny mechanik, silny i dobry ładowniczy oraz mądry pies, ale najmilszy jest dowódca; śpiewała o czołgu, który ma potężny silnik, twardy pancerz, donośne działo, ale... najmilszego na świecie dowódcę.

Szkoda, że nikt tej piosenki nie zapisał.

34. Hermenegilda z wody

Zasiedli przy stole poważnie, jakby w sztabie dywizji, a generał nawet położył na środku swoją mapę. Grigorij trącił w bok Gustlika i pokazał mu oczyma, że nie tylko na lądzie, ale i pośród niebieskości morza są różne znaki taktyczne. Ponieważ Kalita już przy bramie zdążył zameldować o gotowości szwadronu do wymarszu, więc teraz tylko wąs stroszył i postukiwał nogą o podłogę, od czego leciutko dzwoniła ostroga.

— Referujcie, Kos — powiedział generał.

Nie kazał meldować, tylko jak szefa sztabu poprosił: „referujcie”. Janek zerknął, czy usłyszała Lidka, siedząca nieco z boku przy swojej radiostacji, i odpowiedział odrobinę głośniej, niż było trzeba.

— W wozie i na ciężarówce półtorej jednostki ognia. Zbiorniki pełne i beczka ropy w zapasie. Możemy ruszać choćby zaraz i bez tankowania osiągnąć...

— Zaczekaj — generał przerwał mu niechętnym gestem. — Już powiedziałem, kiedy ruszymy. Teraz chcę wiedzieć, czy nie zauważyliście czegoś, co mogłoby wskazać, gdzie hitlerowcy mają zamiar przeprowadzić akcję? Czy podczas ostatniej nocy na waszym odcinku niczego nie dostrzegliście od strony morza?

Chwilę trwało milczenie, tylko dzwoniła ostroga, a z głośnika włączonej radiostacji leciutko popiskiwały sygnały Morse’a.

— Sprawdzałem czaty. Noc nie ciemna i widać byłoby, jakby kto płynął po wodzie — rzekł dowódca szwadronu.

95
{"b":"759768","o":1}