Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Prom płynący po Wiśle zamknięty był w tych krechach świetlnych i w huku, jak na dnie klatki. U szczytu jej narodził się gwizd, opadł w dół i wcześniej niż wybuch trysnęła za promem woda, runęła całym ciężarem na pomost, rozleciała się bryzgami. Janek zagarnął powietrze rękami jak pływak, którego znienacka bije po głowie fala, zachwiał mu się pokład pod nogami, z całej siły chwycił gąsienicę, żeby nie spaść. Z drugiej strony czołgu podbiegli ku niemu Wasyl, Gustlik i chorąży Zenek.

— Jesteś?

— Jestem.

— Jak mokra kura — śmiał się chorąży. — Z takimi smykami tylko kłopot. Opowiem Lidce, będzie miała zabawę. On razem z nią do armii przyszedł, w jednej grupie...

— Ale cię, Janek, chlapnęło — przerwał Zenkowi Semen. — Do nas nie sięgło. Zrzucaj wszystko ze siebie... Wszystko, wszystko. Jeleń, wyżymaj, ale ostrożnie, żeby nie porwać na drobne kawałki. Kładź na płytę silnikową, to wyschnie. Grześ!

— Co takiego?

— Dawaj tu zapasowy kombinezon, bo nam Luftwaffe Janka wykąpała.

Dawno już taki czysty nie był.

Samoloty, zrzuciwszy bomby, odeszły. Od mostu, który bez przerwy naprawiali saperzy, niosły się krzyki i łoskot toporów. Płonęła jasnym ogniem trafiona przy wschodnim brzegu ciężarówka. Widać było ludzi sypiących na nią piasek łopatami. Ktoś na promie zapalił papierosa, ktoś inny burczał na niego, a tamten tłumaczył, że przecież tak szybko drugi raz nie przylecą.

Motorówka terkotała pracowicie, ciągnąc napiętą linę. Skośnie do nurtu przesuwali się coraz dalej. Zamajaczyły przed nimi gęste krzaki na piasku i ciemny prostokątny obrys pomostu — portu, do którego płynęli.

Zwolnili nieco u samego brzegu. Saperzy z dziobu i z rufy rzucili liny, które w locie chwytali ich koledzy, mocowali na kołkach.

— Gotowe, ruszać.

Pierwsi pobiegli piechurzy, potem czołgi jeden po drugim spełzły z wolna na ląd, a obok nich, w przeciwną stronę, szli i kuśtykali ranni, spiesząc, by zdążyć, póki trwa wyładunek. Sanitariusze dźwigali nosze, ustawiali je ciasno jedne przy drugich. Twarzy nie było widać, bielały tylko ręce, nogi lub głowy, a czasem szeroką plamą obandażowana pierś. Jazgotanie gąsienic głuszyło słowa, słychać było oddzielne przekleństwa, pojękiwania, urywki zdań.

— Tego zostawić. Już nie żyje. Tu pochowamy.

— Fryc lezie jak głupi, na nic nie patrzy...

— Trzymaliśmy do południa, a potem nie dało rady.

— Ostrożnie, sojusznicy, żeby was w palec nie skaleczyli.

— Z naszej kompanii tylko czternastu...

Załogi wsiadły do wozów, a na pancerzach gęsto, jeden przy drugim, rozlokowali się fizylierzy.

— Uwaga tam, bo mundur się suszy.

— Sam uważaj, żebyś nas nie zamoczył.

Prom przybił do wyspy. Przeciąwszy ją skośnie, wyszli na płytką łachę, wjechali w wodę, sięgającą prawie do włazu mechanika. Potem wspięli się na stromy nasyp przeciwpowodziowy. Zjechali zeń na drugą stronę i przystanęli między pniami starych topoli.

— Tu czekać?

— Czekać.

Jeleń ściągnął podsuszony drelich i Janek, nie wychodząc z wozu, przebrał się znowu. Może od tego przebierania chwycił go chłód, ciarki zaczęły chodzić po skórze. A może to i lęk.

Przed nimi, po całym horyzoncie, rozrzucone były pożary. Jedne rozpalały się dopiero, żółte jak słoma owsiana, inne wiśniowe przygasały.

Zdawało się, że huk wystrzałów dobiega ze wszystkich stron, że strzelają dokoła, że przyjechali na skrawek ziemi niewiele większy od tego, jaki jest potrzebny, by na nim stanęły dwa czołgi, a za plecami mają rzekę.

Z ciemności nagle wypadły oszalałe konie, niosące przodek urwany od wozu, przetętniły obok, zaczepiły dyszlem o pień i zwaliły się, kwicząc, zaplątane we własnej uprzęży.

Nie dalej niż sto metrów na przedzie błysnęły ogniem lufy, wyszarpując z ciemności dziwaczne, przygięte w ruchu sylwetki kanonierów. Bateria czterokrotnie uderzyła salwą i gdy zamilkła, ciemność wydała się jeszcze gęstsza niż przedtem.

Niespodzianie usłyszeli w pobliżu znajomy głos.

— Czyje wozy?

— Plutonu dowodzenia, melduje porucznik Semen — odpowiedział Wasyl generałowi.

— Dobra. Jedźcie nie do Ostrowa, lecz wprost na front. Dostajecie przewodników, oni zaprowadzą. Podczas marszu bądźcie na podsłuchu. A fizylierzy i rusznice do mnie.

Na pancerz czołgu wspiął się wysoki, smukły żołnierz w hełmie i pelerynie, z automatem przewieszonym przez piersi. Zasalutował otwartą dłonią i nie odrywając palców od krawędzi metalu meldował:

— Sierżant gwardii Czernousow — przekrzykiwał warkot silnika. — Pojechali?

Pobliska bateria znowu uderzyła raz po raz dwiema salwami.

— Porucznik Semen. Wejdźcie tu do wieży. Jeśli trzeba, to jedziemy. — Włączywszy telefon wewnętrzny, rozkazał: — Mechanik, naprzód.

Nim Grześ wysprzęglił i wrzucił bieg, usłyszeli jeszcze odpowiedź tamtego:

— Trzeba, bagnet na gardle. Jak nie zdążymy, to moich rozjadą gąsienicami.

Słowa brzmiały groźnie, ale oba głosy, i generała, i sierżanta, były tak rzeczowe i zdecydowane, że Janek dopinając ciasno słuchawki przestał czuć chłód. Wydawało mu się, że zna nie tylko dowódcę brygady, ale i tego drugiego, radzieckiego żołnierza. Wydawało mu się, jak gdyby gdzieś go już słyszał. Nie było jednak czasu na zastanawianie się, musiał pilnować radiostacji, dyżurując na podsłuchu, a jednocześnie co chwila wpadał mu w ucho głos Czernousowa, któremu Semen dał zapasowy hełmofon. Wydawało się, że przewodnik zna drogę na pamięć, jakby się urodził tu właśnie, nad Wisłą.

— Wolniej, będzie mostek. Teraz gaz... Uwaga, po prawej głęboki rów...

Dwa leje po bombie, pierwszy na prawo, drugi na lewo... Znowu możesz gaz do deski przycisnąć.

Wozy plutonu dowodzenia niosły się przez noc bez świateł. Widać je było po czerwonawych błyskach na pancerzu lub, gdy wóz Semena zjeżdżał niżej, na tle horyzontu. Nie sądzone im jednak było walczyć razem. Gdy wjechali w las, tamte dwa przejęli inni przewodnicy, a sierżant powiódł załogę Wasyla po pagórkowatej drodze, na prostą przesiekę leśną i dwukrotnie ostrzegając: „Wolniej, wolniej, pomalutku”, wprowadził wóz w gotowy okop.

Na nasypie zobaczyli sylwetki żołnierzy z łopatami, którzy dla nich przygotowali stanowisko.

— Wyłącz silnik.

Zrobiło się cicho. Sierżant zdjął hełmofon, wyszedł z wieży na pancerz i powiedział półgłosem:

— Zdążyliśmy. A tutaj, jak u mamy w domu. Fizylierzy gwardii osłonią wam boki. Możecie być pewni, że żaden grenadier z panzerfaustem nie podlezie. Po tamtej stronie przesieki, gdzie próchno świeci, stoi nasze działo.

Z tyłu za grzbietem pagórka dwa moździerze. A przed nami, prócz fryców, już nie ma nikogo...

Słuchając przewodnika, Janek przypomniał sobie to, co mówił dowódca brygady: „Gdzie my, tam granica ojczyzny”. Dopiero teraz zrozumiał sens tych słów — wolna Polska sięga na przesiece do pnia spróchniałego, przy którym stoi radzieckie działo, do okopu ich czołgu. Na przedzie jest wąski pas ziemi niczyjej i dalej na zachód hitlerowcy. Jeśli odpędzą ich choćby o sto metrów — powiększy się wyzwolony kraj, jeśli zaś cofną się — ubędzie ojczyzny. Oto odpowiedzialność, którą niosą jako czterej towarzysze pancerni. Przyszło mu do głowy, że może nie tylko czterej, bo przecież Szarik jest także członkiem załogi. Uśmiechnął się i pogłaskał psa po karku.

11. W zasadzce

Głęboki, prostokątny wykop osłaniał wóz z przodu i boków do wysokości podstawy wieży. Lufa sterczała o dwie dłonie nad przedpiersiem. Wasyl obrócił ją w lewo, w prawo sprawdzając pole ostrzału.

Janek zdjął erkaem z uchwytów, wyśliznął się ze swego miejsca, przewiesił przez plecy torbę z zapasowymi magazynkami.

— To ja wyjdę. Tam na dole nie mam co robić, wyjdę i będę was ubezpieczał.

Wasyl pomyślał, że na swym miejscu w czołgu chłopak byłby bezpieczniejszy niż gdziekolwiek indziej. Nie miał prawa jednak zatrzymywać go, nie miał prawa pozbawiać stanowisk piechoty dodatkowej lufy kaemu i celnego Strzelca.

24
{"b":"759768","o":1}