— Tak jest, towarzyszu generale.
— Dobra... A jak tam Janek? — zapytał. — O tym zestrzelonym samolocie i o jeńcach wiem. O łobuzerce na moście nie chcę wiedzieć.
Uważaj na chłopaka, bo młodziutki a gorący, byłoby go szkoda. I jeszcze jedno: chodź ze mną do samochodu, dam ci hełmofon dla niego. Sam go nosiłem, ale mam drugi. A w tym dobre słuchawki, chciałbym z wami utrzymać łączność lepszą niż na ćwiczeniach.
Parę minut później Janek przymierzył generalski prezent. Pasował, jak ulał, ale nie mógł się nim cieszyć, bo cała załoga szykowała czołg. Podczas wielokrotnych przemarszów i postojów w wozie nazbierało się sporo rozmaitych rzeczy, jakichś kubeczków, szmatek, pudełek. Teraz to wszystko usuwali, żeby się nie telepało, nie przeszkadzało w walce, żeby luźniej i swobodniej, żeby mniej żeru było dla ognia. Tylko Szarkowi po dyskusji zostawili w kącie waciak.
Sprawdzili jeszcze raz broń, amunicję, silnik. Nawet stara paliwowa pompa, którą niby na tymczasem postawili przed ćwiczeniami, sprawowała się dobrze. Wasyl pilnował porządku i kolejności, więc skończyli szybciej niż inni.
Po obiedzie nie mieli już roboty. Wleźli pod czołg, ułożyli się w trawie.
Na dworze był suchy, sierpniowy upał, który koło południa wkradł się między drzewa, ale tutaj było nieco chłodniej; od gąsienicy do gąsienicy przewiewał lekki wiaterek.
Leżąc na wznak Janek patrzył na płaski spód czołgu, do którego przylepiły się grudki ziemi. Wokół okrągłego włazu awaryjnego wędrował zdziwiony żuk.
— Pod koniec 1942 roku, a dokładnie 17 grudnia, 24 korpus pancerny, w którym służyłem, przeprawił się przez Don pod Wierchnim Mamonem i wszedł w wyłom w szykach przeciwnika — zaczął Wasyl odgryzając słodki, żółtawy koniec źdźbła zerwanej trawki.
— Zaczekaj — przerwali mu wszyscy trzej i obracając się na brzuchy podpełzli bliżej, by widzieć jego twarz i słyszeć każde słowo. — Teraz mów.
— Poszliśmy ostro naprzód gromiąc wszystko, co przegradzało nam drogę. W ciągu pięciu dni czołgi pokonały dwieście czterdzieści kilometrów.
23 grudnia silne grupy hitlerowców usiłowały nas wstrzymać, ale zepchnęliśmy je i zdobyli wieczorem miejscowość Skosyrska. Wykruszyło się wiele maszyn, straciliśmy wiele ludzi; brygada zmotoryzowanej piechoty została w tyle, brakowało paliwa i amunicji...
— Mieliście prawo odpocząć, zebrać siły. Maszyna nie człowiek, bez paliwa nie ruszy — wtrącił Saakaszwili.
— Myśmy też tak myśleli — uśmiechnął się Semen — ale dowódca, generał major Badanow, zdecydował inaczej. O drugiej w nocy ruszyliśmy znowu naprzód, przeszliśmy cale trzydzieści kilometrów i o wpół do ósmej rano, na sygnał salwy dywizjonu gwardyjskich moździerzy, zaatakowaliśmy niespodzianie miejscowość Tacinska. Zdobyliśmy na stacji transport cystern z paliwem i pięćdziesiąt samolotów, ogromne składy żywności, a na lotnisku trzysta pięćdziesiąt samolotów: bombowców, myśliwców i transportowych, które nie zdążyły wystartować. W tym dniu Niemcy wyszli na nasze tyły.
— Nale! — westchnął Jeleń. — Trzeba było wszystko rozłomać, spolić i uciekać.
— Trzeba było utrzymać to, co zdobyte — pokręcił głową Semen. — Tacinska leży na linii kolejowej prowadzącej z zachodu na Stalingrad.
Wkopaliśmy się w ziemię i bronili. Hitlerowcy rzucili przeciw nam te jednostki, które miały z zachodu iść na pomoc Paulusowi, atakowali raz po raz. Na trzeci dzień przerwały się do nas trzy cysterny samochodowe z paliwem i sześć ciężarówek z amunicją pod osłoną pięciu czołgów T-34, nadeszła brygada zmotoryzowanej piechoty. Walki były coraz gorętsze, ale gdy z ziemi wystaje tylko wieża czołgu, to ugryźć go niełatwo. Trwaliśmy tam cztery dni i dopiero piątego nocą, na wezwanie sztabu armii, wyszliśmy nagłym uderzeniem z okrążenia już jako pancerny korpus gwardii. Dostaliśmy tę nazwę właśnie za zdobycie Tacinskiej...
— Nazwę i zegarek — przypomniał sobie Saakaszwili. — Na twoim zegarku jest napis...
— Taki korpus to siła — powiedział w zamyśleniu Janek.
— Siła — zgodził się Wasyl — ale nie dlatego, że liczny. W Tacinskiej mieliśmy już tylko czterdzieści cztery czołgi średnie i dziewiętnaście lekkich T–70, czyli połowę dzisiejszego stanu naszej brygady... Opowiadam wam o tym, bo może jeszcze dziś oddamy pierwsze strzały do wroga.
Porucznik uniósł głowę z trawy i swymi różnobarwnymi oczyma spojrzał po twarzach załogi.
— Chłopcy, pamiętajcie o dwu rzeczach, najważniejszych dla czołgisty — mówił powoli, starannie wymawiając każde słowo. — W natarciu decyduje szybkość. Jak ruszyłeś z miejsca, wal na całego, nie oglądaj się na boki, nie marudź. Szukaj tam wroga, gdzie się ciebie nie spodziewa... A w obronie — wkopuj się w ziemię po uszy, podpuszczaj blisko i bij na pewniaka...
Patrzyli nań z uwagą, a Jeleń lekko poruszał wargami, jakby powtarzając dla siebie te rady.
— Zresztą wszystko wypróbujemy w robocie — roześmiał się dźwięcznie Wasyl. — A teraz korzystajmy z okazji, spróbujmy się zdrzemnąć.
Nie wiadomo, ile dni upłynie, nim będziemy mogli zasnąć po raz drugi.
Zamknął oczy, począł równo oddychać. Od strony przepraw dobiegały wybuchy pocisków, za Wisłą pohukiwała nerwowo artyleria. Janek Kos próbował myśleć to o jednym, to o drugim, ale w rytmie posapywania i oddechów przyjaciół splotło mu się to wszystko w jeden warkocz i zasnął.
Zbudzili się o zmierzchu, obmyli twarze wodą z wiadra, wdziali kombinezony, ściągnęli je pasami. Gońcy, przebiegający od wozu do wozu, prócz rozkazów przynosili wieści:
— Most rozbity... Pierwsza kompania przeprawia się promem. Jest dwóch rannych telefonistów... Podobno gdzieś ukryty niemiecki obserwator przez radio kieruje ogniem... Czołgi dowództwa na przeprawę!
Resztki dziennego światła trzymały się jeszcze rudej kory sosen, ale dołem mroczniało coraz bardziej, migotały zielono i czerwono sygnalizacyjne latarki. Jechali najpierw skrajem lasu, potem przez mostek, droga weszła między łoziny, w sypki piach. Spełzli ze skarpy w dół, mijając szkielet spalonego samochodu i rozbite, powalone na bok działo z urwanymi kołami.
Pociągnęło rzeczną wilgocią i Wasyl podał komendę:
— Z wozu!
Poszli przodem do pomostu z nie okorowanych pni, a za nimi saper z latarką w ręku cofał się tyłem, pokazywał drogę mechanikowi. Saakaszwili prowadził pewnie, ostrożnie wspiął się na belki i mieląc gąsienicami wszedł na prom. Czołg chorążego Zenka już stał na przedzie po lewej, a ich wóz ustawiono po prawej z tyłu — jak dwa czarne znaki na karcianej dwójce pik.
Ledwo umilkł silnik, zaterkotała motorówka, wyprężyła stalową linę, która drgając ciapnęła jeszcze parę razy o rzekę i między pomostem a burtą począł rozszerzać się pas wody.
Prom był zrobiony z dwu barek spiętych ze sobą. Prócz czołgów władował się nań pluton fizylierów i drużyna rusznic przeciwpancernych, wskoczyło paru radzieckich żołnierzy dźwigających skrzynki z amunicją.
Milczeli wszyscy, jak gdyby rozmowa mogła ich zdradzić przed wrogiem, jak gdyby cisza mogła uratować.
Wschodni brzeg rozmazywał się już w ciemności, zachodniego można się było tylko domyślać po czarnych szczytach topoli, wrysowanych na rude od pożarów niebo. Przegwizdały górą dwa pociski, werżnęły się w wodę, ale znacznie wyżej od nich, ku południowi. Zobaczyli pionowe fontanny rozświetlone na chwilę wybuchem.
Nad Wisłę od zachodu zaczął się nasuwać warkot bombowych silników.
Po narastającym i gasnącym dudnieniu poznali, że nie nasze.
— Żeby wom tak w piersiach grało, ancychrysty przegrzeszone — zaklął Jeleń.
Z obu brzegów otworzyła ogień artyleria. Jak oszalałe kury po zniesieniu jajka, zagdakały szybkostrzelne 37-milimetrowe działka. Wysyłały ku górze zielone i czerwone paciorki serii, które szły najpierw stromo po liniach prostych, a potem zmęczone lotem, zaginały tor i gasły w krótkich błyskach.
Basem, jak ciężkie cepy po klepisku, biły przeciwlotnicze działa kalibru 85.
Nie można było śledzić drogi ich pocisków i tylko wokół widocznych już teraz samolotów wyskakiwały nagle kolczaste kłębki ognia, obłoczki czarnego dymu.