— Janek, bij po strzelnicach i oknach.
Kos przylgnął do celownika, chwilę jeszcze widział w nim tylko zielone, połyskliwe migotanie sosnowych igieł, falę drzewek kładących się przed czołgiem. Wreszcie trysnęło światło — wyszli do sadu.
Na krawędzi swego wizjera zobaczył pędzące do przodu, wyrzucające piach spod gąsienic sąsiednie czołgi, ale już przez gałęzie jabłoni, za ulami, mignął mu budynek, wytrzeszczający ciemne okna. W głębi, jak ślepia kotów ukrytych w piwnicy, błysnęły ogniki serii i Janek odpowiedział natychmiast.
Krótkimi przyduszeniami spustu gasił te ognie, groźne dla biegnących przy wozach fizylierów. Zdążył obrobić dwa okna i otwór w murze wybity tuż nad ziemią, lecz już odległość była zbyt mała, skręcili lekko i między dwoma budynkami wypadli na dziedziniec.
Zza węgła wychylił się ku nim grenadier z pancerzownicą. Kos ściął go.
Tamten upadł półobrotem. Ginąc, nacisnął spust i po wydeptanym klepisku folwarcznego dziedzińca, jak piłka futbolowa, potoczyła się głowica, wybuchła na stercie kamieni.
W tym samym miejscu, gdzie padł grenadier, pojawił się rozpędzony transporter. Kierowca widząc czołg przyhamował, począł skręcać, podczas gdy dwóch spadochroniarzy w pokrytych siatką hełmach tłukło ponad burtą z karabinu maszynowego. Dostrzegł ich Semen i nie mogąc strzelać z odległości dziesięciu metrów, rzucił do mechanika:
— Taranem!
Saakaszwili docisnął gaz, wóz szarpnął naprzód, z trzaskiem uderzył o metal. Odrzucony transporter gubiąc koła wpadł na ścianę, a czołg gwałtownie hamując uniknął w ostatniej chwili zderzenia z murem.
Nagle po lewej i prawej zaroiło się od ludzi. Biegli nasi i radzieccy piechurzy; przyginając kolana strzelali z biodra seriami, ciskali granaty w okna i drzwi budynków, wyprowadzali jeńców. Niewielkie grupki grenadierów, którym udało się odskoczyć, wiały przez polanę, w stronę lasu.
Janek wiedział, że wpadną tam w ręce gwardzistów, zamykających pierścień okrążenia. Podniósł lufę swego erkaemu i ponad ich głowami wystukał serię, leciutko naciskając spust.
— Tata–ta–tata, tata–tata–tata, ta–ta–ta...
— Co ty wyrabiasz? — burknął Semen.
— Strzelam swoje nazwisko — odpowiedział z uśmiechem. — Sam jeszcze w Sielcach mówiłeś, że się muszę nauczyć.
Grupka fizylierów szła w stronę ich czołgu, lecz nagle zawrócili i machając nad głową rękami, poczęli uciekać.
— Swoi przecież, czego się boicie? — mruknął Grześ i uchylił właz, aby ich zawołać.
Nim jednak zdążył dobyć głosu, przytrzasnął zamek z powrotem i wrzasnął:
— O rany, niech to cholera weźmie.
— Co takiego?
— Dziobnęła mnie.
— Kula? — zaniepokoił się Wasyl.
— Jaka kula? Pszczoła. Cały pancerz obsiadły.
Dopiero teraz poczuli, że w czołgu pachnie miodem.
Janek patrząc przez celownik, widział, jak na dziedzińcu folwarku nasi i radzieccy żołnierze obejmują się i całują, jak zganiają w jedno miejsce wziętych podczas szturmu jeńców, a w inne — znalezione w oborze owce.
Ktokolwiek jednak zbliżał się do ich czołgu, z odległości piętnastu metrów zawracał i pospiesznie uciekał.
— Co teraz będzie? — zaniepokoił się Kos. — Siedzimy jak w niewoli.
Trzeba chyba jednak spróbować...
— Nie próbuj nawet, bo żywy nie wyjdziesz — wtrącił się Jeleń. — Poczekajcie, jo już zaroz będę gotów.
Narzucił kurtkę mundurową na głowę i wciągnąwszy rękawice, pospiesznie otworzył właz, wyskoczył na pancerz. Zatrzasnęli za nim, ale i tak do środka wpadły dwie oszalałe pszczoły, tłukły się po mrocznym wnętrzu, grożąc czołgistom żądłami. Wreszcie uspokoiły się jakoś, przestały brzęczeć i przysiadły w kącie.
Zaciekawiony Janek widział przez wizjer, jak Jeleń, zdobywszy od piechurów łopatę, wygarnął węgle z popieliska zburzonego budynku, podrzucił je w pobliże czołgu od strony wiatru, a potem znosił całymi naręczami zielone gałęzie sosen, ciskał na ogień. Walił coraz gęstszy dym, przenikał do wnętrza wozu.
— Z bitwy wyszliśmy cało, ale ten diabeł nas zadusi — krztusił się Grześ.
Nie widzieli już teraz nic przed sobą poprzez szare kłęby i dopiero po chwili usłyszeli stukanie łopaty w pancerz i głos Gustlika.
— Odymiłżech ich, możecie wylizać, nie pogryzą.
Otworzyli czym prędzej włazy. Pierwszy wyskoczył Szarik, a za nim reszta załogi. Teraz dopiero zobaczyli, że cały bok czołgu, cała gąsienica oblepiona jest miodem. Musieli widać, jadąc przez sad, rozdusić ul. Szarik marszcząc nos od dymu przysiadł obok i zlizywał z kół nośnych przemieszaną z kurzem słodką i lepką maź.
— Widzę, Gustlik, że ty jesteś fachowiec. Dobrze byłoby zajrzeć do uli i zrobić większy zapas miodu. Podarujemy dowódcy brygady.
— Dobrze by było — Jeleń podrapał się po głowie — tylko trzeba by jokomsik beczułeczkę wynaleźć niewielką...
Regulujący ruch już wskazywali czołgom nowe stanowiska bojowe, wyprowadzali je poza obręb zabudowań. Widocznie do niemieckiego dowództwa również dotarł meldunek o tym, co się stało, i z południa nadleciał pocisk, uderzył tuż obok ściany budynku. Nie ranił nikogo, przyjęli go raczej z ulgą, z radością, jako zaświadczenie, że zdobyli folwark i wieś Studzianki.
17. Krzyże walecznych
Bitwa nie skończyła się zdobyciem Studzianek. W parę godzin potem ruszyli przez las na południe, zajęli stanowiska w szykach gwardii na zewnętrznej linii okrążenia. Pod wieczór odpierali atak piechoty i czołgów.
Nocą mieli być zluzowani, ale przeszkodził im w tym przeciwnik i dopiero o dwadzieścia cztery godziny później, nad ranem, wycofano brygadę do tyłu.
Słońce już wyszło zza horyzontu, kiedy mijali pobojowisko. Na studziankowskich polach, wypukłych jak obrócona ku górze tarcza, stały martwe czołgi o pokrytych sadzą wieżach i lufach schylonych ku ziemi. Stały uszkodzone wozy z zerwanymi i poskręcanymi gąsienicami. Patrzyli na nie uważnie: z żalem na własne, z mściwym zadowoleniem na kanciaste kształty średnich czołgów niemieckich, na długolufe pantery, przysadziste i ciężkie tygrysy. Dopiero później przedstawiciele sztabów mieli je policzyć i stwierdzić, że zostawiwszy na polu walki osiemnaście czołgów, Polacy spalili czterdzieści czołgów i dział pancernych wroga.
W sporym lasku pośrodku przyczółka brygada zajęła stanowiska jako odwód 1 armii, której dywizje przekroczyły Wisłę i zajęły obronę na północy, wzdłuż Pilicy.
Pod wieczór tego samego dnia, w którym nastąpiło luzowanie, mimo że znajdowali się w zasięgu ciężkiej artylerii, mimo że w dalszym ciągu samoloty Luftwaffe szły szerokimi falami i po bezchmurnym niebie, czołgiści stanęli na zbiórkę. Słońce już było nisko, skośne promienie z trudem przedzierały się przez korony drzew, a gdzie gęściej rosły sosny, półcień leżał pod pniami. Wzdłuż szeregów, od czoła, szedł generał, a za nim oficer sztabu i żołnierz ze zbitą z dwu desek tacą. Załoga „Rudego” stała na lewym skrzydle, na końcu. Im bliżej był generał, tym wyraźniej słyszeli jego głos:
— Za bohaterskie czyny w walce z niemieckim najeźdźcą podporucznik Aleksander Marczuk odznaczony Krzyżem Walecznych... Chorąży Józef Czop odznaczony Krzyżem Walecznych... Kapral Marian Babula odznaczony Krzyżem Walecznych.
Generał minął kilku żołnierzy i znalazł się tu przed nimi.
— Dowódca czołgu, porucznik Wasyl Semen, odznaczony Krzyżem Walecznych... Działonowy, kapral Gustaw Jeleń; mechanik–kierowca, plutonowy Grigorij Saakaszwili; radiotelegrafista kapral Jan Kos — odznaczeni Krzyżami Walecznych...
Każdy z nich wypowiadał te same słowa: „Ku chwale Ojczyzny”, ale każdy po swojemu, rozmaicie. Wasyl spokojnie, Gustlik głośno, Grześ z zapałem, a Janek raczej nieśmiało. Generał brał krzyże z drewnianej tacy, którą za nim niesiono, i szpilką przypinał je do zaoliwionych, brudnych od kurzu kombinezonów nad lewą kieszenią na piersi. Każdemu z nich patrzył w oczy, ściskał dłoń, a potem obejmując, całował w oba policzki, prostował się i salutował.