— Ostro twoi jeżdżą — pochwalił Saakaszwili, pragnąc złagodzić wrażenie swoich zbyt ostrych słów. — Nadążyć trudno.
— Tych, co wolniej jeździli, dogoniły kule.
Przypatrywali się sobie uważnie — trzy godziny wspólnej akcji starczą za parę miesięcy znajomości.
Wrócił Czereśniak; podchorąży się skrzywił.
— Biłeś się o puszki jak tygrys, a teraz nie tylko mnie, ale i szkopowi dajesz. — Podniósł ku górze chleb z konserwą.
— Inna rzecz, jak siłą chcą wziąć, a inna, dać — odpowiedział Tomasz wskazując na Niemca. — Nad Wisłą szpadlem bym dobił, a tutaj dam chleba, niech ćpa.
— Nad Odrą to może on twojego nie chce. — Gustlik usiłował zbić z tropu ładowniczego.
— Przecie wziął — odpowiedział poważnie Czereśniak. — A my tu długo nie będziemy. Byle Hitlera do klatki wsadzić i od razu ku Wiśle ogłoble.
Pogwarzali coraz leniwiej i korzystając z osłony zwiadowców Łażewskiego, zadrzemali nawet na sto kilkanaście minut.
Obudził ich chłód. Sylwetki motocykli i czołgów, zatarte przez gałęzie maskowania, rysowały się jeszcze ostro, ale w zakamarkach żwirowego wykopu zapadł już zmierzch. Na tle skarpy, rdzawej od blasku zachodniego nieba, czerniał krzyż na świeżej żołnierskiej mogile. Koło pierwszego czołgu porucznik Kozub zebrał dowódców i mechaników na odprawę.
— Na każdym skrzyżowaniu orientujcie mapy. Lepiej tracić po pół minuty niż zabłądzić. W nocy zgubić się łatwo.
Ustalali różne warianty trasy, znaczyli punkty docelowe, kiedy od strony krów podszedł stary pastuch, zdjął kapelusz z postrzępionym rondem i oparty na trzonku bata powiedział nie podnosząc głowy, ale wyraźnie i głośno:
— Ich kann den Weg zeigen.
Na dłuższą chwilę zapadło milczenie. Nikt mu nie odpowiadał. Kozub nie kwapił się korzystać z tego pokazywania drogi. Niemiec odczuł niechęć i nieufność, zrobił jednak jeszcze krok naprzód i podniósłszy wyblakłe na słońcu oczy, tłumaczył, dobierając jak najprostsze słowa:
— Ein Sohn in Polen — nakreślił batem krzyż na piasku. — Der zweite auf Kreta, dritte und vierte in Stalingrad.
Trzonek bata obrysował prostokątem ten cmentarz złożony z czterech krzyży.
— Ich kann den Weg zeigen — powtórzył.
Kozub skinął głową. Kapral Łażewski wziął pastucha pod ramię, podprowadził do czołowego motoru i sadzając za sobą na siodełku, rzekł:
— Nach Kreuzburg.
Zagrał pierwszy zapalony silnik. Niemiec podniósł bat i pokazał przed siebie. Patrol ruszył pod górę. Wozy wyjeżdżając ze żwirowiska rysowały się chwilę na tle nieba zasnutego dymami wojny, a potem zapadły poniżej horyzontu i sunęły podobne ciemnym kępom skłębionych krzaków.
Godzina była przedwieczorna. Jechali przez zmierzch, czyli owo dziwne przemieszanie światła i mroku. Kształty przedmiotów się zacierają, są trudne do rozpoznania, choć jeszcze drogę widać dobrze i można iść pełną szybkością. Kozub korzystał z tego zapewne nie po raz pierwszy i nim pociemniało, doprowadził patrol pancerny między drzewa, na krawędź zielonej plamy zajmującej na mapie pół arkusza.
Las okazał się niespokojny. Stacjonowały w nim jakieś wojska, jakieś pojazdy pancerne zmieniały stanowiska i ciągniki wlokły po przesiekach działa. Te ruchy jednak, które w dzień natychmiast doprowadziłyby do starcia, maskowały w nocy ich własny marsz.
Nadleciały samoloty, rozsypały kilkanaście bomb niedaleko w przedzie, zwiększając przyjazne pancernym zamieszanie i rozgardiasz. Patrol przenikał coraz dalej na zachód. Gruntową drogą między pniami, oświetlonymi odblaskiem pożaru, szedł na czele zwiadowczy motocykl: na pełnym gazie rwał od osłony do osłony, niknął w cieniu na czas obserwacji, by potem znowu rzucić się do przodu. Gdy wjechał na pagórek, otworzył się przed nim widok na objęte ogniem zabudowania, obok których kręcili się żołnierze, usiłowali gasić pożar wodą noszoną w wiadrach.
Pastuch na tylnym siedzeniu pokazał Łażewskiemu, by zawrócił. Motor zakręcił w miejscu, cofnął się i wjechał w boczną przesiekę. Kaemista z kosza migając latarką dał znak następnemu, który ukrywszy motocykl w krzakach, wystawił posterunek regulujący.
Żołnierz wskazywał kierunek czołgom, które ryjąc głębokie ślady, obracały się, przesuwały odblask pożaru z czoła na lewy pancerz. Obok nich i za nimi przemykały bokiem cztery motory. Wreszcie jako ostatni, zabierając regulującego, wyjechał z krzaków ten, który przedtem szedł jako drugi.
Ten sam manewr powtarzał się na każdym zakręcie, przy każdej zmianie kierunku. Działali jak na pokazowych ćwiczeniach, wykonując surowy rozkaz porucznika Kozuba, który wszystkim oświadczył na żwirowisku, że za najmniejszą niedokładność odda winnego pod sąd wojenny.
Objeżdżanie bokiem pożaru trwało dość długo, lecz wreszcie motocykl Łażewskiego, rozpryskując wodę, sforsował błotnistą zapadlinę, wyjechał na lekkie wzniesienie i wówczas zobaczyli odblask ognia we własnych stop-sygnałach. Pastuch wskazał batem na lewo i znowu, posłuszne jego gestom, kolejno skręcały wozy rozpoznawczego patrolu na wąską krętą drogę, która biegła między kępami lasu, przez torfowiska, obok bauerskiej zagrody ślepiącej wygaszonymi oknami zza muru rozkruszonego bombą.
Przedzierając się wśród zarośli gęstego młodniaka czołowy motor podjechał do szosy, po której co chwila to w jedną, to w drugą stronę przelatywały ciężarówki, transportery, ciągniki z działami.
Łażewski zeskoczył z siodełka, pobiegł parę kroków w głąb lasu, by zatrzymać nadjeżdżający ciężki czołg. Wspiął się na pancerz i zameldował.
— Droga w poprzek. Znaczy, że kanał blisko.
— Blokujcie z obu stron i forsujemy.
— Żeby nie ten stary...
Podchorąży chciał dodać parę słów, ale Kozub zerknął na zegarek i uciął:
— Po tamtej stronie szosy natychmiast rozpoznacie przeprawę.
Zacisnąwszy zęby Łażewski zasalutował i bez słowa wrócił w sośninę nad szosą. Pomyślał, że choć porucznik ma dobrą szkołę wojny i żołnierz z niego doświadczony, to on, podchorąży Łażewski, wolałby drugi raz pod jego rozkazy nie trafiać. Cóż to za moda, żeby słowa nie dać powiedzieć. Może inni krócej wojowali, ale też co nieco wiedzą...
Czekał parę minut na dobry moment, pragnąc Kozubowi pokazać czystą robotę. Kiedy w stronę frontu przejechała sześciodziałowa bateria przeciwlotnicza, zrobiło się wreszcie luźno.
— Naprzód! — zawołał.
Z krzaków wyskoczyły na asfalt cztery motocykle i rozjechały się parami w przeciwne strony. Nim zniknęły z widoku, już na otwartą przestrzeń wypełzły wszystkie trzy nasze czołgi, kołysząc się przejechały karczowisko, sforsowały rów i wyszły na szosę.
Po prawej załomotała seria diegtiarowa, druga, trzecia. Błysnął daleki płomień zapalonego samochodu, ale już i reszta zwiadowczych motocykli przekraczała asfalt. Zjeżdżały jeszcze w las po przeciwnej stronie, kiedy Łażewski zamrugał sygnałową latarką, zwołując ubezpieczenie.
Obie pary nadleciały prawie równocześnie i znikły w cieniu między drzewami. Jako jedyny świadek skoku Polaków przez szosę został dopalający się wrak samochodu, wokół którego niczym ćmy wirowały czarne sylwetki niemieckich żołnierzy.
48. Wyzwolenie
Rozpoznawać przeprawę można po cichu i głośno.
W pierwszym przypadku trzeba niepostrzeżenie podpełznąć, obserwować i nasłuchiwać cierpliwie, póki nie ruszy się wartownik, nie szczęknie metal w okopie, nie nadjedzie kolumna zza rzeki lub kanału, demaskując straże.
Druga metoda to szybki doskok, sprowokowanie osłony do otwarcia ognia i równie błyskawiczne zniknięcie.
Ponieważ porucznik Kozub nie określił sposobu rozpoznania przeprawy, Łażewski wykonał zadanie szybko. Może nawet szybciej niż zamierzał, bo wychodząc spod serii kaemów pognał wzdłuż wału i niespodzianie nadział się na osłonę drugiego mostu.
Wracali we czterech na jednym motorze, ogłuszeni wystrzałami, oślepieni ogniem i przybici stratą. Niewiele brakowało, a poplątaliby drogę, gdyż w ostatniej chwili dostrzegli przyczajonego łącznika. Gonił za nimi, póki hamowali, skoczył z tyłu na przyczepę i ręką wskazał kierunek.