Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Wózki zjechały po szynach, wywaliły się z trzaskiem i zatarasowały drogę.

Łażewski skoczył na siodełko. Kierowca dodał ostro gazu i motor znikł w tumanach kurzu.

Gdy ucichł warkot, z dna rowu wstał wartownik, ostrożnie rozejrzał się na boki, potem, rwąc guziki, ściągnął kurtkę, wsunął karabin między belki palisady i w brudnej przepoconej koszuli pobiegł przez pagórek, dokąd oczy poniosą.

— Na czoło! — krzyknął Łażewski do ucha kierowcy.

Motor zwiększył tempo, wbił się w gęsty walec kurzu toczony przez gąsienice i wyprzedził „Rudego”. Chwilę czaił się za szerokim karkiem jo tesa, wziął go gnając dnem płytkiego rowu, a potem w miejscu, gdzie kolumna skręcała z szosy na trawiasty, mało jeżdżony trakt, obrośnięty ciemnymi kępami tarniny, wyskoczył przed drugiego.

— Pełzniesz jak karaluch w powidłach — podchorąży niecierpliwie trącił kolanem biodro siedzącego przed nim.

Żołnierz dodał gazu, wrzucił najwyższy bieg i obrócił rękojeść kierownicy do oporu. Silnik wył coraz ostrzej, brali wciąż większy pęd, który na byle garbie ciskał wszystkie trzy koła w powietrze. Daniel unosił się w siodełku jak jeździec przy skoku i nieustannie przepatrywał teren — pora było znaleźć ukrycie, w którym mogliby zapaść na parę minut potrzebnych dla rozpoznania trasy do lasu nad kanałem.

W prawo od drogi spostrzegł stare koleiny furmanek, suchą niebieskawość piołunu i odgadł raczej niż zobaczył stare żwirowe wyrobisko.

— Hamuj! — rozkazał i rękami wydał komendy gnającym za nim zwiadowcom.

Żwirowisko porośnięte było skąpą zielenią. Tylko w wilgotnych zagłębieniach ciemniały kępy olszyn i dywaniki soczystej, nieco wyższej trawy. Snuło się po tym ogromnym wykopie stadko krów pilnowane przez starego nie ogolonego pastucha, który stał nie dalej niż o pięćdziesiąt metrów i patrzył w stronę Łażewskiego nic na razie nie pojmując. Gdyby nie daleki pomruk samolotów pod obłokami, gdyby nie lekkie, idące od wschodu dudnienie ziemi bitej tysiącami granatów i chrzęst żwiru pod kopytami, cisza byłaby zupełna.

Nowy dźwięk skłonił pastucha tylko do podniesienia głowy. Warkot narósł błyskawicznie i przez krawędź wykopu, na stromą, dawno nie używaną i zarośniętą ostami drogę wyskoczył na pełnym gazie motocykl z karabinem maszynowym w przyczepie. Za nim drugi, trzeci i jeszcze dwa naraz.

Niemiec dopiero teraz zorientował się, że coś nie w porządku. Chwycił bat, chciał zgonić bydło i być może uciec, ale motocykle rozjechały się szerokim wachlarzem, we wściekłym ryku silników wspięły się ku krawędziom i zajęły pod nimi stanowiska, ubezpieczając wykop ze wszystkich stron.

W ślad za nimi pojawiły się czołgi, spełzły w dół, wepchnęły swe zielonkawe cielska każdy pod inną olszynową kępę. Wozy znieruchomiały, silniki zgasły i po minucie mogłoby się zdawać, że nie było tego gwałtownego najazdu, gdyby nie niskie smugi kurzu leniwie drzemiące w słońcu.

Chłop patrzył na najbliższy czołg z białą sylwetką orła na pancerzu, bezgłośnie poruszał wargami, usiłując odczytać napis, a potem siadł zrezygnowany z batem w ręku i gapił się na krowy, które, w pierwszej chwili spłoszone, wróciły znowu do swej najważniejszej pracy — do przeżuwania pokarmu.

Z wnętrza czołgu wysypała się jednocześnie cała załoga i bez słowa przystąpiła do ścinania grubych gałęzi olchy, do mocowania ich drutami na pancerzu.

Szarik, zmęczony długim bezruchem, pogalopował przed siebie, zawrócił, bez większej złości szczeknął na starego, ot tylko tak, by podkreślić, że obcego widzi, a potem zajął się zganianiem krów w ciaśniejsze stado.

Jeleń wyjął siekierę z rąk Czereśniaka i pokazał mu siedzącego pastucha.

Kiedy Tomasz podszedł, tamten uniósł ręce, żeby dać się Obszukać — widocznie i u swoich nieraz mu się to zdarzało.

W kieszeniach nie było niczego podejrzanego. Czereśniak szukał coraz wolniej, wyjął mu z ręki biczysko. To był zwykły chłopski bat: surowy rzemień na leszczynowym nie okorowanym trzonku. Tomasz siadł i przymrużywszy oczy tak, by niczego innego nie widzieć, popatrzył na krowy.

Trwało to chwilę tylko. Wymienili ze starym spojrzenia. Potem lekko westchnąwszy żołnierz wstał, wrócił do czołgu, przy którym trwała prowadzona półgłosem rozmowa między Wichurą i Jankiem.

— Miałem przyprowadzić i przekazać.

— Ale w tym wozie pięć miejsc. Zgodziłeś się podjechać.

— Tylko do stanowiska dowodzenia naszego generała.

— Tam przystanku nie było.

— Specjalnie mi to robisz, na złość. Przecież motor do transportera jeździł. A ja pod pancerzem nie lubię, mnie duszno...

— Wracaj, Franek, ja cię nie trzymam.

— Jak? Przez front...

— To posiedź tu trochę. Krowy popasiesz i naszych doczekasz.

— Cholera! — zaklął Wichura i szarpnął za maskującą gałąź. — Ja nie jestem pancerny.

— Popraw — rozkazał mu Kos.

— Dowódca, do mnie — wezwał go podchodzący z boku porucznik Kozub.

— Jestem.

Pod stromą skarpą motocykliści kopali grób dla poległego kolegi. Przykro zgrzytały łopatki o kamienie, gorzko pachniał roztarty ze żwirem piołun.

— Maskowanie?

— Skończone.

— To dobrze.

Po zboczu zbiegł podchorąży Łażewski, ciemny na twarzy od kurzu, w którym pot żłobił kręte dróżki.

— Droga do lasu wolna — zameldował. — Możemy ruszać.

— Pożywcie się. Zostaniemy do zmierzchu.

— Stracimy ze trzy godziny — obliczył Kos.

— Generał mówił, że każda minuta się liczy — wtrącił podchorąży. — Ja mogę we trzy, cztery motory...

Ręka porucznika ciężko położona na ramieniu przerwała zdanie.

— Od dawna w boju? — spytał Kozub Daniela.

— Od pierwszego sierpnia.

— A ty?

— Też tak mniej więcej. Od Studzianek. Już ponad dziewięć miesięcy.

— Ja od trzydziestego szóstego, dziewiąty rok — na króciutką chwilę, jak duża kropka między dwoma zdaniami, zapadło milczenie. — Te czołgi i motory można stracić w ciągu minuty, a chcę mieć je wszystkie w Kreuzburgu.

Porucznik odwrócił się i odszedł krokiem zmęczonego, wcześnie postarzałego człowieka. Obaj młodzi dowódcy stali chwilę speszeni — racje były po stronie Hiszpana, lecz przecież sprzeczne z ich chęciami. Najlepiej przestać o tym myśleć.

— Marudzi — mruknął Kos i widząc, że Gustlik z Tomaszem już rozłożyli pod drzewami czysty ręcznik, krają chleb i smarują go konserwą, zaprosił nowego: — Zjedz z nami.

— Chętnie — zgodził się podchorąży i spytał podchodząc do czołgu: — Powiadali w sztabie, że wy tę śluzę rozwaliliście?

— Prawda. A ty do nas przez Wisłę?

— We wrześniu. Z batalionu Parasol, z Czerniakowa.

Przysiedli razem z załogą. Czereśniak podał gościowi potężną pajdę, na palec grubo posmarowaną „drugim frontem”. Saakaszwili nalał kawy zbożowej z dwulitrowego czołgowego termosu.

— Macie łączność z generałem? — spytał Daniel po pierwszym łyku.

— Stary nie lubi gadania bez potrzeby — odrzekł Kos.

— Dawno go znasz?

— Jak myśmy z Gustlikiem przyszli nad Okę, to on już dowodził.

— A radiotelegrafistkę?

— Wcześniej. Jechaliśmy z Syberii jednym transportem.

— Ładna.

— Jak gdzie... Lubię tajgę, a zwłaszcza cedry.

— Ja o twojej dziewczynie, o Lidce.

— Dlaczego myślisz, że moja? — uśmiechnął się Janek.

Pochlebiły mu słowa Daniela. Choć niecelne, były w jakiś sposób przyjemne, podobne do pochwały w rozkazie.

— Przecież mam oczy — odpowiedział przełykając kęs chleba. — Widziałem, jak na ciebie patrzy. Zakochaną dziewczynę poznam na kilometr.

— A ty mniej patrz w jej stronę — doradził zadziornie Saakaszwili. — Tak czy owak Lidka na każdego z załogi może liczyć jak na brata.

Łażewski niespodzianie spoważniał i uważnie popatrzywszy na Gruzina, rzek krótko:

— Zgoda.

Rozmowa się urwała. Żeby ruszyć z miejsca, Gustlik zapytał:

— Czemu wołają cię Magneto?

— Pseudo. Że jak pokręcić, to iskra skacze.

Czereśniak wstał i z kawałkiem chleba poszedł w stronę pastucha, który od początku nie zmienił miejsca ani postawy.

146
{"b":"759768","o":1}