Szarik machnął ogonem raz i drugi, a potem liznął swego pana po twarzy.
Na jęzorze została mu gorzka i słona wilgoć. Już dobrze, dobrze... Naturalnie będzie szukał i znajdzie, po co więc te łzy? Chciał zaraz biec, ale pan trzymał go mocno rękami.
— Już gotów — powiedział Janek.
Wasyl podszedł i obudził kapitana Baranowa, szarpiąc go za ramię.
— Niemcy?
— Nie. Dajcie rozkaz, żeby wasi do psa nie strzelali.
— Co takiego?
— Żeby do psa nie strzelali.
— Aha, rozumiem — ocknął się teraz na dobre, zobaczył Janka siedzącego na ziemi z wilczurem w objęciach.
— Gwardiejcy, po sobakie nie strelat’ — tak mało ziemi mieli we władaniu, że słyszeć musieli go wszyscy, których nie zmorzył sen.
Szarik, czując słabnący uchwyt, liznął Janka po ręku, ruszył śladem gąsienic i zniknął w mroku.
— Chmur nie będzie?
— Nie — odpowiedział Wasyl.
— Szkoda.
— Ale nim wzejdzie księżyc, jeszcze sporo czasu upłynie.
Baranow, wyciągnięty na plecach, już spał z powrotem.
— Masz tu zegarek — powiedział Wasyl. — Ja się zdrzemnę, a ty czuwaj. I tak wiem, że teraz nie zaśniesz. Obudzisz mnie o jedenastej.
Kiedy Semen odszedł, z ciemności wynurzył się Sybirak, przysiadł obok Kosa i w milczeniu podał mu woreczek z tytoniem, uszyty z miękkiej, jeleniej skóry.
— Spasibo. Nie palę.
Snajper cofnął się, westchnął. Jankowi zrobiło się żal tego ogromnego mężczyzny. Wziął od niego karabin z lornetą, zważył w dłoni i powiedział:
— Dobra sztuka — dotknąwszy palcami kolby znalazł na niej małe nacięcia o ostrych, nie startych jeszcze kantach i spytał: — A to co, te karby?
— Oni — wyjaśnił krótko strzelec i wskazał dłonią w stronę niemieckich okopów.
14. Psi pazur
Gąsienice wycisnęły w piasku równy, głęboki ślad, obrzeżony dwoma szańczykami, ponadcinany prostokątami traków jak tor kolejowy.
Szarik biegnie tym śladem osłonięty do pół grzbietu. Niesie się równym, wilczym kłusem, niezmordowanym i płynnym, jak poślizg węża.
Głowę ma podniesioną, wzrok skierowany daleko przed siebie.
Węszyć nie trzeba, woń, której szuka, powinna się odnaleźć dopiero tam, gdzie silnie pachnie benzyną, gdzie był czas na wesołe bieganie po trawie.
Pies pamięta, że właściciel tego zapachu, głaszcząc go, oddał komuś innemu niemiło dymiący przedmiot. Szarik naturalnie nie zna nazw, nie wie, co to znaczy benzyna i fajka. Jego węch dzieli rzeczy na miłe i niemiłe, obojętne i apetyczne. Zna również kształty, które się z zapachami wiążą. Jest to świat bogaty, różnobarwny, rozmaity, a prócz tego mieszczą się w nim uczucia przyjaźni i wrogości, miłości i nienawiści, uczucia zmęczenia i radosnej sprawności mięśni.
Teraz jest zmęczony, podrażniony i głodny. To, co przeżywał w stalowym pudle wstrząsanym wybuchami, wypełnionym pyłem, dymem i smrodem, było bardzo niemiłe. Skoro jednak Janek był obok, to znaczy, że i on, Szarik, powinien był tam się znajdować. Jest głodny, ale nie myśli o tym.
Ma jedno główne pragnienie: spełnić rozkaz czy prośbę swego pana. Dlatego biegnie dnem gąsienicowego śladu, niezmordowanie pokonuje przestrzeń.
Na przedzie błyska, słychać świst, huk wystrzału. Szarik nie boi się. Był jeszcze zupełnie maleńki, gdy przywykł do głosu strzelby. Dźwięk karabinu jest nawet spokojniejszy, mniej ostry. Poza tym pies czuje, że po bokach osłaniają go garby piachu. Gorzej, bo od przodu, ze strony, w którą biegnie, rośnie coraz ostrzejszy zapach obcych ludzi. Zupełnie obcych, innych niż ci, których wielu poznał od czasu swego przybycia do wojska. Pachnie inne sukno, inne jedzenie, inna skóra — wszystko jest obce.
Wilczur zwalnia, coraz płynniej przerzuca ciało z nogi na nogę. Teraz już idzie, a potem coraz mocniej uginając łapy poczyna szorować brzuchem po piachu, pełznie. Zapach dobywa się z dołu, jakby spod ziemi.
Widać już nasyp, nad którym przesuwają się wierzchołki ludzkich głów, odzianych w stalowe hełmy.
Szarik znieruchomiał. Czeka cierpliwie długą chwilę, aż znikną głowy, aż oddalą się ludzkie głosy. Wówczas rusza kłusem, wydłuża krok i gwałtownie wyrzucając ciało do przodu, przesadza okop.
W parę sekund potem słyszy okrzyk, metalowy trzask zamka. Tuż obok są pierwsze kępy jałowców. Dopada ich, zmienia kierunek. Goni go huk wystrzału, ostry świst niesie się bokiem koło lewego ucha. Pies sadzi długimi susami przed siebie, skręca to w lewo, to w prawo, by być bliżej jałowcowych kęp.
Znowu dwa strzały, dwa świsty i cisza. Piasek szeleści pod łapami, pryska na boki, ziemia staje się coraz twardsza, poprzerastana trawą. Już niedaleko do ciemnej, szmerliwej na wietrze ściany lasu. Szarik znowu przechodzi w kłus, wślizguje się pomiędzy krzewy. Liście gładzą mu boki, drobne gałązki czepiają się karku.
Ślad gąsienic jest teraz płytszy i trudno nim biec, bo wciśnięte w ziemię leszczyny i brzózki podniosły się nieco i sterczą najeżone przeciw kierunkowi biegu. Skręca więc i sunie obok śladu. Przeskakuje jeden lej po pocisku, potem drugi i nagle, niespodzianie tuż pod mordę wpada mu kłębek sierści ostro pachnącej jedzeniem.
Tego za wiele. Sygnał jest tak silny, że Szarik zapomina o swym panu i przyjacielu, o jego prośbie. Jeden skok, chwyt w zęby i krótki trzepot oszalałego ze strachu zająca. Spod kłów spływa na jęzor świeża, ciepła krew.
Szarik cofa się pod gęsty krzak, przysiada i je łapczywie, chrupiąc kości. Syci głód. W mięśniach, po całym ciele rozpływa się miłe uczucie sytości, niknie podrażnienie, które jeżyło mu sierść, lecz jednocześnie poczyna się niepokoić.
Nieruchomieje na chwilę, potem je dalej, dogryzając ostatnie kęsy. Resztki futra przykleiły się do pyska i łechcą go w nozdrza. Wyciera mordę o trawę, pomaga sobie łapami. W tym samym momencie powraca pamięć i wstyd.
Miał przecież biec i szukać.
Szarik kładzie uszy po sobie, opuszcza ogon, czuje się bardzo niewyraźnie. Rusza pospiesznie dalej, ale zaraz gwałtownie zwalnia.
Znowu czuje nozdrzami zły zapach człowieka i sukna, obcy, taki sam, jak w skoku przez okop, z którego doń strzelano. Przekrada się więc z cienia w cień, wysuwa mordę spośród liści i patrzy. Obok pogiętego żelastwa wprasowanego w ziemię, obok skośnie sterczącej w górę armatniej lufy leży na piersiach nieruchomy człowiek i pachnie śmiercią. Skowyt budzi się na dnie gardła, ale natychmiast milknie zdławiony — nikt z jego braci, syberyjskich wilków, nie zdradza się na tropie.
Jak dziwny, nocny ptak, gwiżdże i waży się w powietrzu mina. Pies zna ten dźwięk, przypada do ziemi. Wybuch szarpie powietrze, przestraszone echo tłucze się ślepo od pnia do pnia. Daleki, wielki odłamek furkocąc ścina kilka liści i wbija się w ziemię tuż obok psiej łapy. Szarik czuje jego gorąco i nieruchomą wściekłość. Odrzuca go pazurami, a potem wstaje i cofając się zatacza spory łuk przez gęstwę lasu.
Chce wrócić na ślad, ale nęci go wilgoć, trawa mokra i śliska. Po jedzeniu przychodzi pragnienie, więc ostrożnie wyciągając nogi z coraz rzadszego błota znajduje między dwiema kępami skrzypów niewielki skrawek wody.
Chłepce ostrożnie z wierzchu, żeby nie zamącić od błotnistego dna.
Pochylony, z nosem wśród ziół, gubi wiatr. Spostrzega cudzą obecność dopiero w ostatniej chwili, gdy słyszy bliski szelest, i kątem oka łowi ruchomy cień. Unosi mordę.
Widzi o parę kroków psa podobnego do siebie. Tamten ma wyższe nogi, jest tęższy, sierść ma krótszą, przystrzyżoną i na szyi połyskuje mu nabijana ćwiekami obroża. Skradał się cicho, a teraz widząc, że jest spostrzeżony, znieruchomiał, stoi naprzeciw, tam gdzie kończy się błoto, i szczerzy zęby.
Szarik nie ma ochoty do walki. Jest ociężały po zającu, napił się wody i czuje, że ma mniejsze szanse. Denerwuje go, że dał się zaskoczyć, wie, że powinien biec dalej, szczerzy jednak na wszelki wypadek zęby, bo tak się wiedzie między psami, bo powinien pokazać, że też ma kły.