Tomasz, który dopiero teraz dołączył, przeżegnał się i skłonił Gustlikowi do ucha:
— Kościół?
— Nie.
— A co napisane?
— Że cię kostucha skosi, zanim ją ujrzysz.
Czereśniak z niedowierzaniem patrzył na Ślązaka, niepewny, czy to nie żart.
Kos prześliznął się za pancerne zasłony i rozejrzał dokoła. W półokrągło sklepionej, dość wysokiej hali biegła pod stropem szyna, zwisał z niej ruchomy dźwig — wózek z zaczepem i łańcuchy na wielokrążkach z dużym hakiem. W podłodze czerniały okrągłe otwory, obok nich grube metalowe pokrywy z uchwytami.
— Tu mieli coś ukryte — szepnął Janek.
— Złoto?
— Nie wiem. Coś ciężkiego.
Gustlik spróbował podnieść jedną z pokryw, ale nie dźwignął nawet na centymetr.
— Pieroński dekiel. Jak ołowiany.
— Wszystko puste — zaglądał Kos, idąc ostrożnie w głąb.
Szarik bez rozkazu wybiegł do przodu, dognał swego pana i przegrodził mu drogę. Zachowanie psa zbudziło uśpioną na chwilę czujność Janka.
Bardzo ostrożnie zajrzał w odchodzący na bok korytarz — stały w nim niskie transportowe wózki. W głębi, w ciemnym przejściu, ktoś się poruszył i nagle warknęła seria z kaemu, rwąc ciszę na strzępy oszalałym echem.
Kos natychmiast odpowiedział zza węgła. Przeskoczył pod osłonę filaru przy drugiej ścianie, dał jeszcze raz ognia, ale z tamtej strony przestali strzelać. Usłyszał tylko głośny śmiech i zobaczył, jak pancerna płyta sunie z boku, przesłania wyjście.
— Tamtędy nom uciekną, a my tu sami... — powiedział Gustlik, który obok zajął stanowisko i w głosie jego zabrzmiał jakby ton skrywanego lęku.
Zgasło światło. Mrok był absolutny, bez cienia szarości, aż kosmaty od czerni. Ledwo Jarek zdążył zapalić latarkę przywieszoną na piersi, gdy w ścianach korytarza błysnęły detonowane ładunki trotylu. Przecięte białą błyskawicą, pękły, załamały się betonowe wiązania, runęły w dół.
— W nogi! — krzyknął Jeleń.
Rzucili się do ucieczki przeskakując otwarte zasobniki. Pies ich wyprzedził Byli w dwu trzecich sklepionej hali, gdy jeszcze raz błysnął płomień i powietrze zgęstniało od huku. Podmuch rzucił nimi o ziemię. Pękł i zawalił się sufity a potem zgasł cały świat.
Długo trwała ciemność. Kos leżał, jak mu się zdawało, na wznak.
Nasłuchiwał szelestu gruzu i czekał nadejścia strasznego, ostatniego w życiu bólu. Ból zjawił się nieśmiały, łatwy do opanowania. Był płaskim uciskiem na piersi, na ramieniu. Spróbował ruszyć palcami i to się udało, więc obróciwszy samą dłoń dotknął latarki zawieszonej u pasa, przesunął guziczek. Przez gęsty kurz mdło zaświeciła żaróweczka. Blask przygasł jakby na chwilę, a potem stał się ostrzejszy. Janek tuż obok zobaczył wykrzywioną, obróconą brodą do góry twarz Gustlika z okopconymi brwiami.
— Żyjesz? — westchnął.
— Aha. — Jeleń zamrugał powiekami.
— To czego masz zamknięte oczy?
— Bo ślepi. Obróć ta lampa.
— Nie mogę. Ramię przygniotło.
Gustlik powoli wysunął dłoń spod grubej żelbetowej belki.
Pokrwawionymi palcami odwrócił światło latarki i uważnie się rozejrzał.
Leżeli obaj głowami do siebie pod rumowiskiem wysadzonego sklepienia. Nie zostali zdruzgotani tylko dlatego, że padające dźwigary sczepiły się postrzępionym zbrojeniem i wsparły, tworząc trójkątną pustą przestrzeń, nie wyższą niż wilcza nora.
— Ci nos zrobili. Jak się to żelazo dognie, fajerant. Zadusi.
— A jak wytrzyma?
— To pożyjemy, dokąd powietrza starczy.
Leżeli chwilę cicho, spoglądając na siebie. Pot wystąpił obu na twarze, poczynał ściekać na brwi. Gustlik, który mógł jedną ręką poruszać, starł Kosowi krople z czoła.
— Janek, ty wiesz... — było w tym geście i słowach wszystko, co niesie frontowa przyjaźń.
— Wiem...
Zapadła cisza. Z siwego betonu mżyło drobnym pyłem, który wciskał się w nozdrza, drapał w gardle, uwierał pod powiekami. Nie mówili, żeby oszczędzać powietrza.
Coraz bardziej ciemniało światło latarki. Kos pomyślał, ze trzeba by zgasić, żeby zaoszczędzić baterii. Dla kogo i na kiedy zaoszczędzić? Niech świeci. A poza tym zdawało mu się, że po ciemku szybciej ich zgniecie, a może i powietrza ubędzie...
Trwali obok siebie nie wiedząc, ile minut czy godzin przepływa tam wysoko nad nimi, gdzie trwa noc pachnąca trawami i rosą, gdzie każdy może czerpać pełnymi haustami z ogromnego oceanu powietrza.
Nie ocierali już potu, nie domykali płytko dyszących ust.
Jeleń otworzył oczy, półprzytomnie spojrzał na druha i znowu zamknął powieki. W ciszy falował tylko szmer oddechów. Z daleka, jakby przez watę, dobiegło szczekanie psa. Spojrzeli na siebie.
— Szarik? — zdziwił się Janek. — A przedtem jakby Marusia wołała...
— Zdało ci się — odpowiedział bez przekonania Gustlik.
Ze zgrozą spostrzegł, że jeden ze sczepionych dźwigarów drgnął i pręty zbrojeniowe przeginać się poczęły. Zamknął oczy. Otworzył. Między wspartymi o siebie blokami powstała szczelina na dwa palce i rosła powoli, lecz stale. Jęknął zluzowany stalowy pręt.
— Co to? — Kos wydostał uwięzioną za plecami rękę, obrócił głowę, żeby zobaczyć.
Drgnęły złomy betonu nad nimi, sypnęły się drobne odłamki. Zakurzyło mocniej i w wąskim prześwicie błysnęły dwie pary oczu — Tomasza i Szarika.
— Jezus Maryja, myślałem, że już was skosiła — jęknął z ulgą Czereśniak.
— Tamta na drzwiach? — spytał Gustlik, a potem parokrotnie głęboko westchnąwszy, dodał: — Za słaba, ino palce przytłukła.
— Pies pokazał. Zaraz jeszcze trochę podciągnę.
Świecąc przez szparę latarką, patrzyli, jak Tomasz energicznie wybiera łańcuch na wielokrążku, a hak dźwiga belkę ku górze. Szarik, skomląc, drapał pazurami po rumowisku. Gustlik przekręcił się, odepchnął spory głaz nawisający nad szczeliną i mruknął do Janka:
— Pożyjemy jeszcze mało wiela...
36. Szarpana wojna
Kiedy z „gospodarstwa” Kosa i Kality nadszedł pierwszy radiowy meldunek o wychodzącej z wody Hermenegildzie, generał chciał wezwać na pomoc batalion alarmowy radzieckiej piechoty morskiej. Nim jednak uzyskał telefoniczne połączenie, dostał dodatkową wiadomość o znikomej liczebności desantu. Zmienił więc zamiar i tylko uprzedził sąsiednie placówki o możliwości ataku od strony lądu.
Nie miał prawa angażować odwodu, skoro sił własnych powinno starczyć, jeśli nawet nie na rozbicie i wzięcie resztek do niewoli, to na pewno na powstrzymanie. Nie uda im się odpłynąć z tajemnicą. Był prawie pewien, że chodzi o porzucone w ucieczce dokumenty. Im bliżej końca wojny, tym staranniej hitlerowcy zacierali ślady, palili lub wywozili archiwa bliżej zachodniego frontu, a tu na Pomorzu, dowodził przecie sam Himmler i mógł coś ciekawego zgubić. Albo może jaki generał czy dostojnik, który nie zdążył uciec i desant ma go uratować z opresji?
Następna informacja radiowa od wachmistrza zdawała się potwierdzać przypuszczenia — na folwarku ktoś mógł się ukrywać, udając chłopa czy fornala, a w betonowym schronie mogły być skrzynie z dokumentami albo może jakieś plany czy drogocenne przedmioty...
Gnając krętymi leśnymi drogami przybył na miejsce w kwadrans po dwu podziemnych wybuchach. W zaroślach koło uchylonego włazu wysłuchał zwięzłej relacji Kality. Nie przerywał mu, ale niecierpliwił się, spoglądając co chwila na zegarek.
— Trzeba posłać patrol, mogą być ranni...
— Wyszli — powiedział wachmistrz.
— Gdzie?
— Nie nasi, Niemcy. Dołem wyszli.
Pokazał grupę docierającą już do folwarku — trzech nisko pochylonych żołnierzy ciągnęło za linki, a sześciu pchało fabryczny wózek transportowy.
Ładunek głęboko wciskał opony w murawę. Dookoła w odległości kilku metrów szła osłona — jeszcze czterech z automatami w garści.
— Każę dać ognia, to rzucą — zaproponował wachmistrz.
— Odskoczą do folwarku. Po co ich mamy z murów wykurzać? Sami niedługo wyjdą na otwarte pole... Poślijcie patrol pod ziemię.