Nim Kalita zdążył na ułanów zawołać, wyskoczył z włazu Szarik, za nim wyszedł Gustlik, Janek z prawą ręką zatkniętą za pazuchę i ostatni Tomasz.
— Mocno? — spytał generał Kosa.
— Trochę. Jak ruszam, boli.
— Co w dole?
— Metrowe mury z betonu, za nimi schowki z przykrywkami, ale już puste. Czekali na nas, zerwali trotylem stropy i wyszli innym wyjściem.
— Wiem. Co więcej? — Generał zmarszczył brwi.
— Był napis, że śmierć niewidzialna — dodał Gustlik. — Przykrywki pierońsko ciężkie, jakby z ołowiu.
— A znaki? Szczególnych jakichś znaków nie pamiętacie? — pytał dowódca, coraz bardziej zdenerwowany.
— Były na brezentach. Takie jakby koła — przypomniał sobie Janek.
— Takie — pokazał Tomasz, występując do przodu i wyciągając z plecaka zwiniętą płachtę.
Szarik wyszczerzył zęby i potraktowawszy brezent jako niebezpiecznego przeciwnika, zaatakował bez ostrzegawczego warknięcia, wściekle szarpnąwszy rozpruł narożnik.
— Co on? — użalił się Czereśniak.
— Puść! Spokój! — rozkazał Kos.
— Weszli do tego budynku, co reszta — zameldował Kalita, cały czas obserwujący folwark.
— Cholera! — zaklął generał, lecz zaraz opanował się i przemówił niespodzianie uroczyście: — Słuchajcie! Zadanie jest znacznie ważniejsze, niż mogłem przypuszczać. Ten ładunek to materiał do produkcji bomb tysiąc razy silniejszych niż wypełnione trotylem.
— Tysiąc razy? Znaczy, że taki granat jak ten... — Gustlik z niedowierzaniem ważył w ręku obronną „efkę”.
— Jak salwa brygady ciężkiej artylerii — dopowiedział spiesznie generał. — Zatrzymacie ich tutaj, a ja natychmiast ściągnę posiłki. Wywołuj sztab Frontu! — zawołał w stronę swego radiotelegrafisty na łaziku.
Na folwarku ryknęły naraz dwa albo trzy ciężkie silniki.
— Co to za wozy? — spytał generał.
— Nie wiem — odrzekł Kos i poczuł, jak krew uderza do skroni, jak lodowacieją końce palców — tam żadnych przedtem nie było.
Ściany obory sypnęły białym kurzem, wybrzuszyły się, pękły i runęły.
Dach osiadł na krokwiach. Wszyscy umilkli, obrócili się i patrzyli zdumieni.
— Diabli nadali! — zaklął z goryczą Kalita, wskazując w dół. — Nie zatrzymamy.
Spod słomianego pokrycia wypełzały czołgi. Chwilę lazły niezgrabnie przez gruz, przewalając się z gąsienicy na gąsienicę, brały na pancerz desant.
Potem warknęły ostrzej, jakby dopiero teraz zbudzone, i nabierając pędu wyszły na drogę. Węszyły długimi lufami kierunek i jak trzy okręty w szyku torowym poczęły sunąć w stronę morza.
— Pantery zachowali — szepnął Gustlik. — Mioł nosa sakramencki Wichura, coby się za mur podziwać...
W dole zbocza odważnie zastukał ułański erkaem, przegonił piechotę desantu na prawe burty. Czołowy wóz pospiesznie obrócił wieżę, wypluł pocisk w kierunku błysku. Zawyło rozdarte powietrze, kilkadziesiąt metrów niżej na zboczu eksplodował ciężki granat, sypnęło piachem. Padli na ziemię z głowami w trawie, czekali, aż przefurkocą odłamki.
— Kalita — rozkazał generał — odskok na leśną drogę. W polu niczego nie zwojujecie, a tam ostrzelać z zasadzek, obrzucić granatami. Cenna każda sekunda opóźnienia.
— Tak jest.
— A wy — zwrócił się do czołgistów — ze mną.
Pobiegli w stronę ukrytego łazika, ruszyli skacząc po wybojach, by co prędzej skryć się za garbem pagórka przed lufami panter, które polami szły na przełaj w szyku kątem wstecz. Równo dudniąc silnikami niosły desant piechoty i ten cholerny supertrotyl, czy jak go zwać, o którym mówił generał.
Przez warkot przebił się rześki, czysty dźwięk kawaleryjskiej trąbki. Na ten sygnał z jaru, z zagajników, spod jaśniejącego na polu stogu jak spłoszone kuropatwy poderwali się jeźdźcy, galopowali pochyleni nad końskimi karkami.
Z pancerzy czołgów poszło na boki parę serii z pistoletów maszynowych, ale niemieckie załogi nie raczyły psuć armatnich pocisków na wycofującego się przeciwnika.
Coraz cichszy i dalszy był sygnał trąbki, zgasł, kiedy Tomasz skończył zwijać zabrany z podziemi brezent. Po samochodzie nie było ani śladu, ale rozejrzawszy się wokoło, zobaczył ułana od erkaemu, wskakującego na gniadego wałacha.
— Nie zostawisz.
— Siadaj — zgodził się tamten, wyrzucając lewą nogę ze strzemienia.
Z miejsca ruszyli w skok. Koń pragnąc dognać oddział galopował po samym garbie, po cięciwie łuku. Czołgi podeszły z prawej na jakieś trzysta metrów, forsowały rów przy trakcie. Kiedy wpełzły na krzaczaste zbocze, błysnęły drobnymi ognikami wystrzałów. Utłuką konia, pomyślał Tomasz, ale rozchybotane pancerze ocaliły gniadego i ich obu — serie poszły górą.
Zamigotały po bokach białe pnie brzóz, zgęstniały, i prawie równocześnie z resztą szwadronu wpadli na leśną drogę. Z głuchym tętentem, w smudze ostrego zapachu przepoconej sierści, ściśnięty wysokimi ścianami pni niczym górska rzeka wezbrana deszczem, galopował szwadron. Patrzącemu z boku mogłoby się zdawać, że uciekają, że nic ich nie może powstrzymać, lecz jednak na okrzyk wachmistrza i machnięcie szablą ostatnich paru jeźdźców ściągnęło wodze. Zostawszy w tyle zeskoczyli na ziemię. Dwu biegiem odprowadziło konie w głąb lasu, reszta zniknęła w cieniach za drzewami.
Ledwo oddalił się łoskot kopyt, usłyszeli nadjeżdżające czołgi i zaraz potem zobaczyli je z bliska. Spoza pni cisnęli granaty i otworzyli ogień.
Czołg odpowiedział serią z kaemu, toczył się jeszcze naprzód, ale po pierwszych wybuchach stanął, cofnął się i wtenczas drugi dwukrotnie rąbnął z działa przed siebie.
Nim opadła ziemia wyrwana w górę trotylem, pierwszy dodał gazu, rozpędzał się, omiatając drogę seriami. Pantery nabrały tempa, lecz teraz jechały ostrożniej i na wszelki wypadek co pewien czas szyły smugowymi seriami na boki przez las.
Kiedy wachmistrz podawał komendę i wskazał szablą, kto ma zostać w zasadzce, erkaemista wiozący Tomasza też ściągnął cugle. Czereśniak zaklął w duchu i rąbnął gniadego piętami w boki. Wałach targany sprzecznymi bodźcami skoczył do przodu, paręset metrów gnał na końcu szwadronu.
Ciężko mu było wytrzymać tempo pod podwójnym ciężarem, potknął się nagle uderzywszy kopytem w korzenie i Tomasz, nim zdążył pojąć, co się dzieje, leżał wśród paproci.
Sprawdziwszy, że ręce i nogi ma całe, rad, że w locie nie zaczepił o żaden pień, zerwał się i pobiegł między sosny, żeby zejść czołgom z drogi. Po kilku krokach przystanął jednak i zawrócił. Przypomniało mu się, jak generał mówił, że cenna każda sekunda czołgowej zwłoki.
Oparł karabin o dębowy pieniek, obok położył plecak i rozpiąwszy mundur pod szyją wziął się do pracy. Kiedy pierwsze smugowe pociski rudymi kreskami przeszły mu nad głową, był już przy trzeciej sośnie i pilnie rąbał swą zdobyczną siekierką. Raz poziomo, raz ukośnie z góry i przy następnym uderzeniu odskakiwał kęs drewna.
Warkot rósł, dotaczał się już całkiem blisko. Tomasz zerknął na dwa wcześniej podcięte drzewa, wyjrzał na drogę.
Zdecydowany, że pora, splunął w garść, stanął w szerokim rozkroku i począł rąbać z całej siły. Teraz wystarczyło już tylko cztery, pięć solidnych uderzeń, by pień stęknął głucho, drgnął przestraszony śmiercią i począł pochylać się, nabierać rozpędu. Zakreśliwszy szeroki łuk koroną po niebie, sosna padała z hukiem podobnym do pęknięcia granatu.
Kropili Niemcy coraz gęstszymi seriami, kule rwały darń, zawadziły nawet o plecak, ale Tomasza już tu nie było. Zostały tylko jego rzeczy i siekierka starannie wbita w biały, wilgotny od soków pień.
Przed zawałem z sosen musiały się czołgi zatrzymać. Desant zeskoczył, poszedł ku przodowi i na boki, by ubezpieczyć forsowanie.
Rozpędziła się pierwsza pantera, rąbnęła w pień, usiłując go złamać lub zepchnąć. Odgięła się sośnina jak łuk, ale nie puściła. Musieli ją zaczepić linami i odholować na bok, potem tak samo drugą i trzecią. Ryczały wozy wśród odłamanych konarów, pełzły między nimi na zredukowanym biegu, przedzierały się na drugą stronę zawału.