Dwa pierwsze, bucząc sygnałami, zwoływały już desant, a trzeci się jeszcze nie wygramolił. Piechurzy biegli, wskakiwali, klękali za wieżami.
Dwu spóźnionych doganiało ostatni wóz. Chwycili wysoki, podcięty dołem tył pancerza, usiłując się wspiąć na górę.
Spomiędzy suchych zeszłorocznych liści rozłożystego dębu padły dwa pojedyncze strzały. Dwa nieruchome pagórki zostały na drodze, przekreślonej głębokimi śladami gąsienic.
Po pniu zlazł Tomasz, starannie ułożył siekierkę w plecaku i zarzuciwszy swój ładunek na ramiona ruszył skrajem, w cieniu lasu, równolegle do czołgowych śladów.
Łazik rozkraczył się pośrodku leśnej drogi. Błyskawicznie wstawili podnośnik, dźwignęli metalowe pudło. Gustlik zdjął i lokował z tyłu nawalone koło. Kierowca wrzucił na śruby nowe, dociągał kluczem nakrętkę, a Janek z boku osadzał palcami następną. Pracowali w ciszy — tylko oddechy, czasem szczęk metalu.
Generał ze słuchawką przy uchu kończył radiową rozmowę:
— „Łastoczka”, charaszo poniali. Koordinaty tri dwa — czetyri nol, odin wosiem — dwa odni. Cel rakietami pokażem.
— Gotowe — zameldował kierowca równocześnie z ostatnim obrotem klucza.
Wskoczyli do wozu, ruszyli po wybojach. Z tyłu za nimi kotłowało się od dłuższego czasu, a teraz pocisk armatni przegwizdał górą i eksplodował w przedzie na ścianie lasu.
— Dobrze ułani opóźniają — pochwalił generał, obracając się do czołgistów na tylnym siedzeniu. — Ja teraz w bok, a wasz „Rudy” niedaleko.
Choć jednego rozgryźcie.
— Tak jest.
Zeskoczyli w biegu. Łazik skręcił między drzewa, a oni szybkim krokiem ruszyli w stronę szosy, poprzedzani przez Szarika, który wziął na siebie rolę czołowego ubezpieczenia.
— Źle bić od przodka — rzucił Gustlik.
— W gąsienicę, byle zatrzymać.
Warkot niemieckich czołgów szybko narastał.
— Bliżej trzeba podpuszczać.
— Z daleka i tak nie zdążymy. — Kos się obejrzał. — Biegiem.
Kłusowali chwilę w milczeniu. Szosa prześwitywała między pniakami coraz bliżej, ale i Niemcy byli niedaleko. W szarówce przedświtu wybiegli spomiędzy drzew i rozejrzeli się zawiedzeni — na starym miejscu nie było „Rudego”.
— Kaj oni są?
Pierwszy wypatrzył czy raczej wywęszył Szarik i mordą pokazał kierunek.
— Jest — dostrzegł Janek. — Naprawili i wjechali na górkę, żeby większy ostrzał.
Rzucili się biegiem w tamtym kierunku, ale już po chwili zrozumieli, że nie zdążą.
— Przepuszczą, zaspane pierony. Nie rozpoznają od razu, że to pantery... — sapał Gustlik.
— Stój. Ja ich obudzę — rzucił Janek i przeskoczywszy za ziemny przepust przyległ w rowie, zmierzył z automatu.
— Hałasują, ale nie widać nikogo — stwierdził Grigorij, wyglądając z wieży i opuściwszy się z powrotem do wnętrza przebił czerwienną damę leżącą na zamku działa.
— As nie zwierzę, wszystko bierze.
Niczym echo klapnięcia karty nierównym gradem zadzwoniły kule na pancerzu.
— Niemcy? — Wichura zgasił lampkę i podniósł rękę, by zgarnąć talię.
— Tuk, tuk, tuk — dziobnęły w stal trzy dalsze pociski.
— Przecież nie Francuzi — odburknął Saakaszwili. — Wóz do boju!
Zatrzasnął właz, przypadł do celownika i zobaczył, że z rowu przy szosie idzie długa seria w las, skąd oczekiwali przeciwnika. Zrozumiał, że ktoś mu podpowiada, wskazuje cel.
— Odłamkowym... Nie, czekaj! Przeciwpancernym ładuj — dostrzegł cienie czołgów i bardziej odgadł, niż zobaczył, że to niemieckie.
Janek i Gustlik patrzyli na nie z przydrożnego rowu, wciskając twarze w trawę, bo fizylierzy na oślep ostrzeliwali szosę i serie niosły się nisko nad asfaltem. Pierwszy wóz wyszedł z lasu, zadzierając nos wraz z lufą na podjeździe, człapnął gąsienicami o szosę.
— Już! — nie wytrzymał Kos. — Rany gorzkie, już!
W tej chwili błysnęła armata „Rudego”, czerwona smuga dosięgła, boku pantery, zerwała fartuch i tuż przed kołem napędowym rozszarpała traki.
— Dobry. Poprawiaj! — krzyczał Kos, jakby go mogli usłyszeć.
Drugi pocisk uderzył prawie w to samo miejsce, ale już wyjechały następne czołgi, obróciły wieże i wychylone zza ostatnich drzew prawie jednocześnie dały ognia.
Trafiona pantera dymiła gęsto i nagle zaświeciła płomieniem. Korzystając z tego, tamte raz jeszcze dały salwę, posiały seriami i ruszyły na szosę pod osłoną dymu.
— Wal, Grześ, na co czekasz? — w głosie Kosa brzmiała szczera rozpacz.
„Rudy” milczał. Niemcy zniknęli za dymem, więc nasi poderwali się obaj do biegu.
— Niżej głowa — przyginał Gustlik Janka.
Świstały jeszcze kule posyłane za siebie przed fizylierów desantu, lecz już coraz rzadsze.
Dobiegli. Kos zabębnił kolbą po czołowym pancerzu. Odskoczył właz mechanika. Zobaczył pod nim twarz Saakaszwilego umazaną krwią na rozciętym policzku.
— Miejsce! — krzyknął wciskając się do środka. — Odwaga się wam zacięła?
Do wnętrza wskoczył Szarik, zawadził o coś łapą. Janek, chcąc usunąć przeszkodę, napotkał szablę Gruzina.
— Zabawki wozisz, a więcej niż dwa razy wystrzelić nie potrafisz!
— Nie krzycz, dowódco. Trafili nas i nawet ty nie wystrzelisz.
Kos błyskawicznie wśliznął się do wieży — lufa była cofnięta, zamek prawie dotykał pancerza. Sekundę trwało wahanie i rozpacz. Wyglądało, że się sierżant rozpłacze, ale dawno minęły czasy Studzianek — teraz nie mógł, był dowódcą.
— Podłączyć hełmofony — rozkazał. — Kaemy przecież grają. — Dotknął spustu, wystrzeliwując dwa pociski. — Siadaj, Wichura, na przedni.
Dopiąwszy laryngofon pod szyją, przełączył wewnętrzny telefon i dał rozkaz.
— Silnik w ruch, naprzód.
„Rudy” nabierał szybkości. Z zamkniętymi włazami przemknął obok płonącej pantery, wyskoczył przez rów na szosę, wspiął się na pagórek.
— Przyciśnij, Grześ — powiedział miękko Kos, spoglądając na fotografię dawnego dowódcy, na jego Krzyż Walecznych i Virtuti przymocowane na ścianie wieży. — Żeby zdążyć, żeby choć uprzedzić...
Noc przynosi lęk przed nieznanym, które może podpełznąć w mroku, a dzień zwraca odwagę. Przedmioty stają się widoczne, znajome i przyjazne, nabierają barw.
Gdy poszarzało, Marusia i Lidka przestały się bać napadu. Ogoniok myślała tylko, czy „Rudy” zdąży na czas, żeby mogła się z Jankiem zobaczyć.
Na ławie, przed domem oświetlonym błękitem jaśniejącego nieba, przysiadły obie i objęte za ramiona, śpiewały na dwa głosy piosenkę radiotelegrafistki.
To ja, to ja, to ja.
Wołam ciebie, miły, ja „Łąka”.
Świeżą trawą pachnący świat,
Nad nią obłok i lot skowronka.
Trawa drży w cichym śnie,
Czekam, przyjdź, przytul mnie...
— Ciii — przerwała Ogoniok i poczęła nasłuchiwać.
Z daleka niósł się łomot kopyt galopującego po szosie konia.
— Skończyli akcję. — Lidka klasnęła w ręce. — Zaraz i „Rudy” tu będzie.
— To dobrze, bo już niewiele czasu mi zostało.
Tętent narastał szybko. Ledwo zobaczyły jeźdźca, a już wpadł we wrota, zdarł konia uzdą, zeskoczył z siodła i krzyknął rzucając wartownikowi wodze:
— Właź w okop!
Pobiegł na skos przez podwórko, zniknął w rowie łączącym wiodącym do stanowiska artylerzystów.
— Działo do boju! — usłyszeli jego wołanie przerywane ciężkim oddechem.
— Czekaj, pójdę do nadajnika — zaniepokoiła się Lidka. — Nie może być przecież...
Marusia została sama, chwilę nuciła cichutko:
To ja, to ja, to ja,
Czekam ciebie, miły, ja „Brzoza”.
Moje listki potargał wiatr,
Za białymi plecami pożar.
Poprzez noce i dnie...