Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Urwała, bo od szosy począł się toczyć kłąb charakterystycznych dźwięków — warkotu, podzwaniania gąsienic, tyle że inny niż być powinien.

Drgnęła, może od porannego chłodu, i zrobiwszy krok w stronę otwartego okna, uprzedziła:

— Lidka, niemiecki czołg jedzie.

W stronie, skąd szły dźwięki, wystrzeliła rakieta i szybko zbladła na pojaśniałym już niebie. Zawarczały serie diegtiarowa, odpowiedział im powolniejszy, drewniany stukot paru niemieckich emge. W oknie stanęła blada radiotelegrafistka.

— Mamy zejść do piwnicy.

Ogoniok bez słowa skoczyła do wnętrza przez parapet. Obie dźwignęły drewnianą pokrywę, pod którą stromo schody wiodły w dół.

— Pan też. — Lidka skinęła na rotmistrza, a gdy zacierając ręce nie ruszał się z miejsca, dodała: — Szybciej, generał kazał.

Przepuściła go przodem i zeszła ostatnia, zatrzaskując pokrywę. Wszyscy troje skupili się u wąskiego okienka bez szyby, opatrzonego z zewnątrz workami z piaskiem niczym strzelnica.

Chwilę trwała obok nich nieruchoma i chłodna cisza piwniczna, a na zewnątrz ryk coraz bliższych czołgów. Nagle dwie pantery pokazały się w wąskim prostokącie.

— Niemożliwe, żeby niemieckie — szepnęła Lidka. — Trzeba dać znać, bo rozjadą.

— Ani się waż! — Marusia przytrzymała ją za ramię. — Na wojnie wszystko możliwe.

Czołgi nie dojeżdżając do zabudowań skręciły w stronę morza' W chwili gdy bliższy wykonał ćwierć obrotu, ostro szczęknęła polówka ze swego okopu i poczęła bić raz po raz w dwusekundowych odstępach.

Odpowiedziały jej obie pantery, ale wybuchy były złe na kierunku — jeden rozwalił narożnik stajni, drugi eksplodował na podwórzu przed domem.

Z powały sypnęło gliną, przez strzelnicę wmiotło strumień piachu i drobnych kamieni. Dziewczyny przysiadły zakrywając twarze, chwilę czekały, czy strop się nie zwali.

Rotmistrz stał cały czas, tylko w bok się cofnął, a kiedy dym opadł, wyjrzał znowu i patrzył na ewakuację unieruchomionego wozu. Piechota wlokła po piasku zasobnik. Drugi czołg, ostrzeliwując z kaemów zabudowania, raz jeszcze rąbnął odłamkowym ku bramie.

— Hej–ja auf! Hej–ja auf! — Niemcy dźwignęli zasobnik na pancerz za wieżą.

Dziewczęta stanęły znowu obok oficera.

— Nie wiedzą o nas — zamruczała niewyraźnie Lidka, przygryzając zębami kostkę wskazującego palca.

Pantera wolno zaczęła odjeżdżać, zapadła się między wydmy.

— Pójdę — odezwał się milczący dotąd rotmistrz.

— Dokąd?

Oficer, nie odpowiadając, otworzył właz piwnicy. Dziewczęta wymieniwszy spojrzenia poszły za nim. Przez pokój, przez uchylone drzwi na podwórze, a potem wszyscy troje zeskoczyli do rowu łączącego.

Fizylierzy osłaniający odwrót desantu rozsiewali kule z pistoletów maszynowych na wszystkie strony. Przypadkowa seria prześwistała nad nasypem. Utykający rotmistrz przyspieszył kroku, zaczął nawet biec tak szybko, jak to możliwe w wąskim rowie. Trudno było za nim nadążyć.

— Oszalał? — spytała Lidka.

— Nie — odrzekła Marusia.

Przystanęły obie u wejścia do artyleryjskiego okopu, w którym leżeli nieruchomi, rozrzuceni wybuchem kanonierzy. Oficer dopadł nasypu, zobaczył na falach barkę transportową, dalej cienie dwu okrętów osłony, a bliżej — zmierzającą ku brzegowi motorówkę. Pantera ostrożnie zsuwała się z piaszczystego zbocza, wolno męłła gąsienicami.

Obejrzawszy się spostrzegł ze zdumieniem, że dziewczyny nie tylko przybiegły za nim, ale pracując łomikiem otworzyły już dwie skrzynki z pociskami.

— Potraficie? — spytał. — Trzeba odkręcić kapturek zapalnika...

— Zwyczajna rzecz — powiedziała Lidka.

— Wsio normalno — zapewniła Marusia.

— No to... — rotmistrz przypadł do celownika, powiódł lufą w lewo i w dół, a potem odwróciwszy głowę podał komendę: — Panie będą uprzejme załadować.

Lidka wepchnęła pocisk, Marusia zatrzasnęła zamek i odskoczywszy na bok napięła sznur.

— Gotowe.

— Proszę ognia — rzekł rotmistrz.

— Żyją artylerzyści, kropnęli! — radośnie wykrzyknął Janek, widząc przez celownik, jak pocisk rykoszetuje od wieży pantery. — Jeszcze raz!

Poderwała się niemiecka tyraliera, ubezpieczająca wycofywanie desantu, ruszyła do ataku na armatni okop.

— Zamiataj, Wichura — rozkazał Kos i dwa kaemy flankującymi seriami powstrzymały nacierających.

Od strony szosy, terkocząc pepeszami, biegli spieszeni kawalerzyści. Z daleka można było poznać wysokiego Kalitę.

— Huraaa! Bij, zabij!

Cofnęli się Niemcy, stoczyli w dół na plażę. Wytłukliby ich ułani, lecz z morza zerwał się huragan ognia. W kierunku „Rudego” biły szybkostrzelne działka małych kalibrów, parę armat kładło granaty na grzędzie wydm.

Niskim grzmotem odezwała się pantera, trysnęła ziemia na przedpolu artyleryjskiego okopu. Kos zląkł się, że tym razem z działonem koniec, lecz raz jeszcze uderzyła stamtąd siedemdziesiątkaszóstka i zapaliła silnik ostatniego niemieckiego czołgu.

Od plaży odbiła załadowana zasobnikami motorówka. Cztery pontony były już daleko od brzegu. Na „Rudym” skupił się teraz cały ogień, coraz bliżej poczęły padać granaty, coraz częściej dzwonił pancerz pod uderzeniami.

— Wstecz! — rozkazał Kos i z rozpaczą dodał: — Ech, żebym miał z czego strzelać.

Za grzbietem pagórka zrobiło się zaciszniej, smugi pocisków szły górą.

Ktoś zastukał w pancerz.

— Otworzyć.

— Generał — odgadł Kos.

Wyszarpnąwszy wtyczkę wewnętrznego telefonu otworzył właz, zeskoczył z pancerza na ziemię. Było już zupełnie jasno.

— Trzeci wóz zapalili kanonierzy polówki — meldował dowódcy. — Ale przedtem jeszcze zdążyli Niemcy wszystko załadować, odpływa motorówka.

— Pójdziemy zobaczyć.

— Gęsto biją z okrętów.

— Dużo ich?

— Trzy.

— Dobrze, doskonale — pogadywał wesoło generał.

— Tędy — nawinął się Kalita i wyprowadził obu do rowu. — Zwiali nam — mówił z żalem, wskazując na morze.

Bliski pocisk obrzucił ich piachem.

— Niezupełnie — generał spojrzał na zegarek, spokojnie zapalił fajkę i dobył zza pasa rakietnicę. — Macie własne? — pokazał ją Kosowi i Kalicie.

— No to nabijajcie.

Nisko, prawie po ziemi, nadciągnął od strony lądu głuchy pomruk.

Wszyscy na komendę generała wystrzelili rakiety ku okrętom. Z gwizdem przeskoczył nad nimi pierwszy samolot i rzucił flarę. W parosekundowych odstępach wyszły nad morze powyżej stożka światła cztery klucze szturmowców. W płaskim locie zwaliły bomby i zatoczywszy krąg w powietrzu poczęły nurkować, szyć rakietami.

— Janek! Panie wachmistrzu! — wołała Lidka z rozpaczą w głosie.

Obejrzeli się na nią — była bez czapki, ciemna od kurzu, w rozdartym na ramieniu mundurze.

— Co z tobą?

— Rotmistrz ranny.

— Gdzie? — spytał dowódca szwadronu.

— Przy armacie.

— Za mną — rozkazał Kalita dwu najbliższym ułanom i pobiegł przodem.

— Co on tam robił? — spytał generał idąc w tym samym kierunku.

— Kanonierzy wyginęli i myśmy strzelali — tłumaczyła dziewczyna.

— We dwoje?

— Nie, jeszcze z Marusią.

— Jest tu? — zawołał Kos.

— Była pięć minut temu.

Gdy weszli do okopu, Kalita klęczał przy prowizorycznych noszach z brezentu, na których ułani ułożyli rannego.

— Zostawiła kartkę czy list?

— Nie było kiedy, bo oni już dziś jadą nad Odrę. Ale mówiła...

— Obywatelu generale, trzeba by zaraz do szpitala — zameldował wachmistrz.

— Niech niosą do mego wozu — rozkazał dowódca i ruszając za noszami, rzekł w stronę Kosa: — Wieczorem bądźcie gotowi do drogi. Działo naprawimy nad Odrą.

— Żebym go nie namawiał — narzekał Kalita — żebym szablą i koniem nie kusił...

— Czapka — pokazał Kos rogatywkę, którą tamten trzymał w ręku. — Będzie szukał.

— Nie. Dał, żeby do Berlina zanieść. Ale kawalerii na ulice nie puszczą, prędzej wy w czołgu dowieziecie...

Kos ostrożnie wziął w obie ręce starą garnizonówkę z amarantowym otokiem.

104
{"b":"759768","o":1}