Tomasz i Gustlik z bosakami stanęli na pontonach, raz i drugi zanurzyli drągi w wodę.
— Jest — zawołał cicho Czereśniak, usiłując hamować bieg.
— Trzymam — odpowiedział mu Gustlik. — Grunt...
Na przemian wymacywali dno i zapierając się stopami w burty, kierowali prom na płyciznę.
— Brzeg z lewej podchodzi — szepnął Jeleń. — To nie nasz.
— Będzie nasz — rzekł Janek. — Nie mamy zresztą wyboru.
Podciągniemy — zwrócił się do Grigorija.
Położyli koło gąsienicy pistolety maszynowe, zrzucili buty i kurtki. Jeden po drugim, tuż u burty, zsunęli się do wody. Brodząc po piersi chwycili za przerwane linki holownicze. Szarik chwilę kręcił się po promie, potem skoczył do wody i popłynął w ślad za swym panem.
Nim minęła minuta, dowódca i mechanik wyszli na płyciznę i ciągnąc prom jak burłacy zbliżali się krok za krokiem ku majaczącym przez dym zaroślom.
— Wiklina jak las. — Janek ciężko dyszał. — Może przykryje.
Obejrzał się w stronę promu i zrozumiał, że jego nadzieje były daremne — z krzaczastego brzegu zatoczki, niewidzialni dla pochylonych nad bosakami Tomasza i Gustlika, skakali na pokład piechurzy w panterkach.
— Niemcy! — krzyknął ostrzegawczo.
Wraz z Grigorijem ruszyli przez wodę z powrotem do promu, na którym zostawili broń. Obok płynął Szarik. Na ich oczach rozgrywała się walka.
Słysząc krzyk Kosa, Gustlik odwrócił się i mocnym uderzeniem drąga podciął nogi dwóm pierwszym. Tomasz zepchnął trzeciego do wody. Jeleń sięgnął po automat przewieszony przez plecy, Czereśniak po karabin oparty o przedni pancerz, ale tuż obok mieli atakujących Niemców. Jeszcze pchnięcie, cios kolbą i padli zwaleni z nóg na pomost.
W stronę zanurzonych po piersi Kosa i Saakaszwilego zwróciły się lufy automatów.
— Komm, komm her! — wołał na nich Unterfeldwebel.
— Och, wie gross sind die polnische Fische — śmiał się inny z mokrych i bezbronnych.
Podczas gdy Niemcy pokrzykiwali, Janek mówił cicho do płynącego obok psa:
— Do domu, Szarik, Marusi szukaj... Paszoł..
Wehrmachtowcy podnieśli z pomostu Jelenia i Czereśniaka ze związanymi na plecach rękami. Wyciągnęli z wody Kosa i Saakaszwilego, skrępowali ich również.
Tymczasem Szarik dał nura między pontony pod promem, przepłynął na drugą stronę i równo pracując łapami sunął przez rzekę zasnutą dymem. Uszy położył po sobie, pysk niósł tuż nad drobnymi falami.
Minęła spora chwila, nim Niemcy zorientowali się, że psa nie ma.
— Wo ist der Hund, du Wasserheld, wo ist dein...
Trzasnął odciągany zamek pistoletu maszynowego, seria prysnęła po wodzie niedaleko Szarikowego łba.
— Warte mal — Unterfeldwebel powstrzymał gestem niefortunnego strzelca i podrzuciwszy do oka karabin Tomasza, począł uważnie mierzyć.
— Z mojego? — mruknął oburzony Czereśniak.
Szarpnął się do przodu, kopnął celującego pod kolano. Huknął wystrzał, kula poszła wysoko w niebo. Podoficer wstał i pokazując niknący we mgle łeb psi, rozkazał swoim:
— Feuer.
Trzasnęły gęste salwy, a Unterfeldwebel, zbliżywszy się do trzymanego za ramiona Tomasza, z rozmachem uderzył go pięścią w twarz.
39. Atak na śmierć
Na południe od Kostrzyna Odra staje się podobna Wiśle pod Grudziądzem. Płyną w niej nie tylko obie Nysy, Bystrzyca i Bóbr, chłodne od topniejących w Sudetach śniegów, nie tylko Mała Panew, biorąca początek na południe od Częstochowy, i Barycz ze Wzgórz Trzebnickich wypływająca, lecz Warta z Notecią, które zbierają wody z południowej części Pojezierza Pomorskiego, z Kujaw, z Ziemi Lubuskiej i szerokiej Niziny Wielkopolskiej, sięgają źródłami aż na Wyżynę Krakowsko-Częstochowską. Niechętna dopływom z zachodu, niesie Odra w stronę morza wody z połowy Polski zebrane, toczy je falą spokojną, lecz mocną zdolną ciężkie statki unosić.
Jaskółki nie od razu puszczają swe młode do lotu na drugi brzeg.
Kiedy Szarik dostał od Janka rozkaz powrotu, nie zdawał sobie sprawy, jak daleka droga go czeka — przeciwległy brzeg zasłonięty był dymem.
Rozumiał tylko, że stało się nieszczęście i łeb trzeba trzymać nisko nad wodą, a uszy po sobie położyć. Usłyszawszy świst i trzepot kul pierwszej serii, przyspieszył i począł zmieniać co chwila kierunek, by utrudnić celowanie. W wodzie nie można było tak ostro kluczyć, jak uczył go Kos na łąkach i w lesie, ale system był dobry — po pojedynczym wystrzale, który prześwistał wysoko górą, przyszły dwie gęste salwy i jedna legła w prawo, a druga — w lewo od głowy. Zaraz potem dal nura w gęstą smugę żółtawego dymu, który go przed strzelcami osłonił.
Szarik poczuł, że jest zmęczony, zwolnił i nabrał głęboko powietrza w płuca. Zakrztusił się, zapiekło w gardle. Wyskoczył ponad falę i wtenczas nadleciała garść kul wystrzelonych na ślepo, jedna ukąsiła go w łapę. Ugryzła tak mocno, że poczuł drętwienie mięśnia i ból sięgał barku. Stracił rytm, opadł, napił się wody i po raz pierwszy pomyślał ze smutkiem, że jeśli brzeg jeszcze daleko, to on, Szarik, nie dopłynie i sprawi przykrość Jankowi, Marusi, załodze...
Brzeg był daleko, lecz wilczur o tym nie wiedział, bo ponad wodą, lgnąc do fali, snuły się wciąż strzępy zasłony z przeprawowego odcinka. Być może lepiej, że nie wiedział. Łudząc się, że już za najbliższym pasmem dymu zobaczy piasek plaży i wkrótce potem zaczepi pazurami o dno, łatwiej opanowywał skurcze w mięśniach, ból w piersi i krtani, pokonywał strach, który chciał skomleć i wyć z rozpaczy.
Przyszła jednak chwila, w której mięśnie odmówiły posłuszeństwa i pękła napięta nić woli. Przymknął ślepia, wyprostował łapy i poszedł pod wodę.
Objął go chłód i ciemność. Trącił nosem o coś miękkiego, obrzydliwego, n ranną łapą zaczepił o drut kolczasty wleczony przez belkę wyrwaną z zasieku.
Oprzytomniał z bólu, odbił się i wypłynął na powierzchnię. Chwilę bezmyślnie trzepał łapami, obracany wkoło przez łagodny wir, a potem zrozumiał, że skoro się odbił od dna, to choć brzegu nie widać, musi tu hyc mielizna.
Rozejrzał się i o parę metrów pod prąd zobaczył niską, malutką wysepkę.
Zawrócił ku niej, płynąc z wysoko uniesioną głową, jakby był znowu w pełni sił. Kiedy jednak zgruntował i szedł, coraz bardziej wynurzając się z Odry, czuł, jak z każdym krokiem ciało jego wypełnia ciężar ołowiu. Odruchowo spróbował strząsnąć wodę z sierści, upadł i stracił przytomność.
Na wysepce ledwo mieściły się dwa wierzbowe krzaki i poczerniałe od wilgoci drewno, przyniesione wiosenną powodzią. Nawet ptaki nie uwiły gniazd. Obok prąd niósł powoli strzępy bitwy toczonej w górze rzeki: żołnierską polówkę, złamane wiosło, drewnianą łódź, pogruchotaną pociskami i wywróconą do góry stępką.
Minęło chyba pół godziny, nim zza drewna dźwignął się psi łeb i opadł.
Szarik leżał na boku w powoli schnącej kałuży, dyszał ciężko. Podciągnął skaleczoną łapę i popiskując począł zlizywać krew językiem. Był śmiertelnie zmęczony przeprawą, powieki opadły mu na oczy. Łeb ciężko wgniatał się w piasek.
Cały czas niedaleko dudniła i grzmiała bitwa, lecz teraz powiew wiatru przyniósł dźwięk bliżej i pies usłyszał wyraźnie huraaa! atakującej piechoty.
Uniósł głowę, zobaczył brzegi — daleko wrogi i blisko własny.
Wilczur zebrał wszystkie siły, obrócił się i wpełznął do wody. Stał chwilę na dnie zanurzony po barki, a potem odbił się, ruszył przed siebie i płynął coraz dalej od wyspy. Głowa jego niknęła za falami, wynurzała się i znowu zapadała w wodną dolinkę. Pomagał mu prąd, niósł w stronę polskiego brzegu, pomogła pod koniec szeroka piaszczysta płycizna.
Wydostawszy się na brzeg nawet nie próbował otrząsnąć futra z wody. Bał się, że straci czas jak na wyspie, a przecież Marusię trzeba odnaleźć możliwie najszybciej. Zostawiając za sobą mokry ślad, utykając na przednią łapę, powędrował od rzeki stromym jarem w stronę urwiska i lasu.