Wolno przekradał się krzakami, przypadał do ziemi, gdy obok szli ludzie obcy, ale dziś nikt nie zwracał na niego uwagi — wszyscy zajęci byli rozpoczętą przeprawą i walką toczoną na tamtym brzegu. Tyle że za każdym razem trudniej mu było wstać, mięśniami wstrząsały dreszcze, piekła rana, a głowa stawała się coraz cięższa.
Nie dostrzeżony dotarł do drogi, którą zaledwie wczoraj jechał ze swym panem do Marusi. Spojrzał w jedną, drugą stronę i wybrawszy właściwy kierunek, ruszył dalej. Potknął się o korzeń, ciężar łba zarzucił nim raz i drugi.
Upadł, chciał wpełznąć między krzaki, ale świat w oczach zmętniał mu i zgasł.
...Kiedy odzyskał przytomność i obrazy wróciły pod uniesioną powiekę, zobaczył nad sobą niewyraźne sylwetki dwóch ludzi. Mówili coś do siebie, jeden lekceważąco machnął ręką, a drugi podniósł automat do strzału.
Na widok lufy Szarik szarpnął łeb i warknął. Poznawszy sierżanta z żandarmerii, usiłował machnąć ogonem, ale mu się to tylko częściowo udało.
— Pilnuj, nie daj uciec — rozkazał sierżant żołnierzowi i odszedł szybkim krokiem.
Szarik pomyślał, że pewno po wodę poszedł i da mu pić.
Za chwilę podoficer wrócił z młodziutkim chorążym.
— Ten sam. Poznał nawet i chciał zamerdać.
— Miałem nosa, że tamten młody to szpieg — zdecydował chorąży. — Psa z meldunkiem posłał za rzekę. Dlatego taki zmachany i mokry. Weźcie go i przy wiążcie dobrze, a ja dzwonię do sztabu.
Oficer odszedł, a wilczur, pozwoliwszy zawiązać sobie rzemień na szyi, leżał na ścieżce, wypoczywał, czekając ufnie pomocy, i spoglądał na maszerującą drogą radziecką piechotę. Żołnierze szli rozmaicie odziani, jak to na froncie, kryli i równali nie tak jak na defiladzie, ale krok równo unosił falę hełmów kołysaną śpiewem.
My wintowku boje wuju
niezabudiem nikogda
— wyciągał zapiewajło. Szeregi czekały, aż przygaśnie ostatnia nuta, i chór podchwytywał:
Rozwiwajsia w rozsypnuju
Łutsze budiet bit’ wraga.
Za ostatnim szeregiem była przerwa, z dala nadciągał następny oddział i Szarik nagle stanął na nogi, szarpnął się, zaciskając na szyi rzemień, gdyż zobaczył na czele Czernousowa, a w pierwszej czwórce na prawym skrzydle, obok największych dryblasów, drobniutką sanitariuszkę Marusię-Ogoniok.
Ech jediet kozak, letit samolot
Krasnaja piechota...
— Odstaw! — niespodzianie rozkazał starszyna.
Maszerując nasłuchiwał uważnie, bo mu się zdawało, że szczekanie usłyszał. Ależ tak, gdzieś blisko zaszczekał i teraz skomli żałośnie pies.
— Kak dumajesz? — spytał, odwracając się w stronę Marusi.
— Na Szarika pochoże, towariszcz starszyna.
— Razwiedczyki... stoj! Wolno.
Zatrzymali się zwiadowcy, a Czernousow, gdy tylko zszedł z drogi, zobaczył leżącego pod sosną wilczura z linką na szyi, ze związanymi przednimi i tylnymi łapami.
— Kakowo czorta — zaklął starszyna.
Nie zwracając uwagi na wartownika przyklęknął i dobywszy noża rozciął rzemień.
— Starszyna! — okrzykiem starał się go powstrzymać nadbiegający chorąży. — Zostawcie. To niemiecki wilczur.
— Alzacki, nie niemiecki.
— W niemieckiej służbie.
— Oszejnik widieli? — Czernousow wskazał obrożę.
— Każdy może zrobić. Nie wasza rzecz, zostawcie.
Czernousow schował do pochwy nóż. Wstał i uważnie patrzył na młodego oficera.
— Sobaka nie niemiecka, nasza. Wot widitie...
Szarik dźwignął się, stanął chwiejnie na zdrętwiałych nogach i unosząc mordę, polizał zwiadowcę w rękę.
— Zostawcie, powiedziałem. Patrol!
Sierżant i szeregowiec stanęli u jego boku z rękami na pistoletach maszynowych.
— Da szto wy? Pugat’ zadumali?
Czernousow uśmiechnął się i włożywszy do ust dwa palce gwizdnął po zbójecku. Na ten znak zwiadowcy otoczyli swego dowódcę półkręgiem groźnych twarzy.
— No, jak? Jeszcze macie zamiar straszyć? — spytał chorążego, a potem zwrócił się do swoich: — Uznajotie sobaku?
— Kakże niet? Szarik! Nasz Szarik.
— Bieritie jewo na płaszcz–pałatku. Ustał i ranienyj.
Ogoniok opatrzyła już łapę rozciętą kulą i ułożyła psa w brezentowej kołysce, zawieszonej na dwu karabinach, a Czernousow, zasalutowawszy regulaminowo chorążemu, wrócił na drogę, mówiąc półgłosem do sanitariuszki:
— Widieła, kakoj naczalnik? Mołodoj, a dusza żandarmskaja.
— No poczemu sobaka zdies’? Czto s Jankom, s rebiatami? — niepokoiła się Marusia.
— Pożywiom, uwidim — odpowiedział zatroskany Czernousow i żeby ją pocieszyć dodał: — Może już pod Berlin dojechali?
Zwiadowcy bez komendy stanęli w szyku.
— Szagom... marsz.
Ruszyli, przybili trzy kroki i zaraz w pierwszej czwórce ktoś świsnął, podjął przerwany refren:
Ech jediet kozak, letit samolot
Krasnaja piechota do Bierlina dojdiot.
Do Berlina nie było daleko: od granicznego słupa, który na brzegu Odry ustawiła załoga „Rudego”, w linii prostej do samej Bramy Brandenburskiej wszystkiego sześćdziesiąt siedem kilometrów, a spod Cedyni to nawet mniej niż sześćdziesiąt. Szosą od Kostrzyna — dziewięćdziesiąt jeden. Tyle że wszystkie drogi i ścieżki zostały przegrodzone rowami przeciwczołgowymi, zaporami z betonowych i metalowych jeży, polami minowymi i okopami, a gdzie niżej — zatopione wodami rzeki.
Przylegające do Odry tereny ufortyfikowali hitlerowcy na głębokości czterdziestu kilometrów trzema pasami umocnień, składającymi się z dziesiątek pozycji, setek rejonów przeciwpancernych i tysięcy zamaskowanych działobitni oraz stanowisk dla niszczycieli czołgów.
Przekształcone w twierdzę centrum Berlina otoczyli trzema obwodami obrony, każdy z paru linii okopów, każdy setkami barykad przegradzający ulice.
Hitlerowskie dowództwo rozformowało wszystkie zapasowe jednostki, szkoły i akademie wojskowe, wszystkich wysłało do Berlina i nad Odrę, mało dbając o zbliżających się z zachodu Amerykanów i Anglików.
„Wojna rozstrzygnie się nie na zachodzie, lecz na wschodzie, przede wszystkim w pasie naszej 9 armii — pisali 3 kwietnia kierownicy hitlerowskiej partii do dowódców pułków i dywizji. — Oczekiwane natarcie bolszewików musi być odparte bez względu na okoliczności. Warunki po temu istnieją — posiadamy niezbędną ilość ludzi i uzbrojenia. Nasz wzrok winien być skierowany tylko na wschód, bez względu na to, co się będzie działo na zachodzie. Utrzymanie wschodniego frontu stanowi nieodzowny warunek przełomu w wojnie na naszą korzyść...”
„Walczcie o każdą ulicę, dom i ruinę, o każdą piędź ziemi.” — żądał rozkaż niemieckiego naczelnego dowództwa skierowany do miliona żołnierzy, którzy bronić mieli berlińskiego kierunku, wsparci przez 3300 samolotów, 1200 czołgów i 8000 artyleryjskich luf.
Kiedy rankiem 16 kwietnia ruszyły do natarcia dwa radzieckie Fronty, a w ich składzie dwie polskie armie liczące 186 000 żołnierzy, 320 samolotów, 500 czołgów i 3100 dział, nikt jeszcze nie wiedział, jak szybko zostaną przełamane linie obronne hitlerowców i za ile dni skończy się wojna.
Kiedy rankiem prom z czołgiem 102 na pokładzie, okruch w skalnej lawinie ofensywy, przybił do zachodniego brzegu Odry, byli jeszcze tacy niemieccy faszyści, którzy wierzyli w przełom wojny, w genialne posunięcie polityczne führera, skłócające aliantów, lub też w Wunderwaffe, broń cudowną, spalającą jednym wybuchem całe dywizje piechurów wroga lub też druzgocącą jego czołgi. Byli tacy, którzy wierzyli i starali się wszystko rzucić na szalę ostatniej wielkiej bitwy.