Na niewielkim poligonie Kandlitz, ukrytym wśród lasów na północny wschód od Berlina, przeciwpancerna półbateria prowadziła ogień do czołgu T-34. Raz po raz pociski biły w wieżę tak już pokaleczoną, że trudno było odczytać nie tylko numer taktyczny, lecz nawet rozpoznać, jaki nosiła znak: orła czy gwiazdy.
Chwila ciszy i znowu huk wystrzału, jęk stali rozszarpywanej pociskiem, przepalanej na wylot płomieniem eksplozji.
Na maszt sygnalizacyjnej wieży poczęła wspinać się flaga nakazująca przerwanie ognia, lecz raz jeszcze szczęknęło działo. Granat trafił niżej, zerwał blachy z błotnika, odsłonił resztki gąsienic na zardzewiałych kołach nośnych wraku, który stał wśród wysokich suchych badyli zeszłorocznego ostu.
Od wygodnej morskiej lornety, umieszczonej na statywie w obserwacyjnym bunkrze, podniósł uśmiechniętą, szczęśliwą twarz siwiejący już człowiek.
— Schauen Sie, bitte, meine Herren, patrzcie, proszę, panowie — rzekł z dumą. — Z tuzina dziesięć na wylot.
— Nieźle. Gratuluję wynalazku. — Tęgi brigadeführer SS wyciągnął rękę. — Ile pocisków może dać pańska fabryka?
— Miesięcznie możemy wyprodukować...
— Pytam pana, inżynierze, o produkcję dzienną. Pięćset czy tysiąc?
— Około trzystu.
— A jeżeli oddam wam do dyspozycji amunicyjny dział Konzentrationslager Kreuzburg? Pan zdaje się zapominać, że dziś o świcie na południowym i centralnym odcinku berlińskiego frontu bolszewicy rozpoczęli ofensywę.
Trzeci obserwator, smukły kapitan o blond włosach, dopiero teraz oderwał oczy od obiektywu swej lornety i zwrócił w stronę rozmawiających pogodną miłą twarz.
— Armie niemieckie nie cofną się znad brzegów rzek. Führer — wyprostował się, lekko stuknął obcasami wymawiając te słowa — wydał rozkaz: „Um jeden Preis an der Oder halten!”
— Przyzna pan, kapitanie, że nawet kilkaset pocisków nowego typu ułatwiłoby naszym wojskom wykonanie rozkazu wodza — wtrącił konstruktor.
— „Zeit verlieren, heisst alles verlieren!” — brzmi zdanie z tego samego rozkazu. „Stracić czas, to znaczy stracić wszystko” — rzekł oficer. — Przestawienie fabryki zahamuje produkcję, a przecież żadnemu z nas trzech nie wolno o tym zdecydować lekkomyślnie... Pragnąłbym, Herr Brigadeführer, zobaczyć, jak pociski działają na cele ruchome. Podkalibrowe rykoszetują łatwiej niż zwykłe. A jak zachowają się kumulacyjne? Nie wiem, czy ów przepalający pancerz płomień...
— Rozumiem — uciął esesman — lecz przesadna ostrożność pogrzebała już sporo akcji Abwehry.
— Podobnie jak niecierpliwość, która dość często uniemożliwiała innej organizacji...
— Skończmy na tym — stanowczo rzekł brigadeführer i zawołał: — Scharführer Wert! Ściągnijcie tu sprawny Te–vierunddreissig z jakiejś dywizji. Z wszystkimi bebechami, niech nie okradają przed oddaniem — tłumaczył adiutantowi, który pojawił się jak spod ziemi, a wysłuchawszy rozkazu stuknął obcasami i bez słowa ruszył do wyjścia.
— Panów tymczasem proszę na obiad.
— Z przyjemnością — ucieszył się konstruktor i zachęcony gestem wszedł pierwszy w wąską szczelinę wyprowadzającą z bunkra.
Kapitan lekko dotknął ramienia esesmana, wstrzymał go i cicho zagadnął:
— Jakie ostatnie meldunki o sytuacji nad Odrą?
— Nie jest źle, Braun — odrzekł zagadnięty. — Walki na pierwszej i drugiej pozycji. Nie przełamią trzeciej bez wprowadzenia jednostek pancernych.
— Na wprost Berlina...
— Utkną na Wzgórzach Seelowskich i nad Alte Oder — zapewnił brigadeführer, lekko popychając kapitana w stronę wyjścia. — Rosjanie czy Polacy potrafią bronić swego domu z zaciętością psa podwórzowego, ale nie mają w piersi rycerskich serc, które prowadziły daleko na wschód drużyny Wichmana, Albrechta Niedźwiedzia czy Henryka Lwa...
Obiad był prosty. W pustawej sali tuż obok działobitni jedli smażone mięso na blaszanych talerzach, siedząc przy stole obitym ceratą, ale trunków nie brakło — przywieźli je z sobą. Konstruktor wypił być może o kieliszek za dużo i głośniej, niż tego wymagało niewielkie towarzystwo, tłumaczył zalety swych pocisków.
— Ruch wirowy spowodowany gwintem przewodu lufy poważnie osłabiał zdolność przebijania pocisku kumulacyjnego, zmniejszając szybkość snopa gazów z dziesięciu kilometrów na sekundę do wartości... Granat bezwirowy jest stabilizowany pierścieniem wirującym na łożyskach wokół nie obracającego się korpusu...
— Szczegóły konstrukcyjne stanowią tajemnicę państwową — chłodno zauważył Braun.
— Masz rację, Hans — stwierdził inżynier.
Wychylił do dna swój kieliszek, nalał następny. Pobladły zarówno z przejęcia, jak i z przyczyny nadużycia alkoholu, wstał.
— Wissen Sie, wie unsere stärkste Wunderwaffe heisst? Unser Wunderführer — trącił o szkło siedzącego naprzeciw esesmana. — Prosit.
Obaj wojskowi ledwo umoczyli usta. Czas był nie najwłaściwszy do wygłaszania przesadnych pochwał. Nazywanie wodza genialnym inaczej brzmiało ongiś w Warszawie, Paryżu czy pod Moskwą, a inaczej w Kandlitz, prawie na przedmieściach Berlina.
Scharführer Wert wszedł cicho, pochylił się nad swoim zwierzchnikiem i złożył mu półgłosem meldunek.
— Sind alle hier? — dopytywał się tamten. — Wszyscy są tutaj?
— Jawohl, Herr Brigadeführer.
— Meine Herren — z uśmiechem rozpoczął esesman — mam dla was prawdziwą niespodziankę: koło naszych armat stoi nie tylko sprawny Te-vierunddressig z nietypowym podobno działem, zdobyty dziś rano nad Odrą, ale jego cała załoga.
— Załoga? — zdziwił się konstruktor.
— Tak. Powiedziałem, żeby z bebechami, żeby niczego nie demontowali, a oni przysłali z całą załogą — śmiał się wstając zza stołu. — Do pracy, an die Arbeit, meine Herren.
Narzuciwszy płaszcze na ramiona wyszli przed barak. W wiosennym słońcu bielał po lewej bunkier obserwacyjny z wąskimi ciemnymi szczelinami. W prawo od niego, w płytkich okopach, zieleniały na pozycjach dwa działa przeciwpancerne. Przy nich prężyli się na baczność kanonierzy obsługi i wysłużony, z protezą zamiast nogi, oficer kierujący doświadczalnym strzelaniem.
Tuż obok stał przykurzony czołg z napisem RUDY na burcie i jego załoga bez pasów i czapek, w mundurach noszących ślady niedawnej walki.
Szeregowiec miał ciemny krąg wokół podbitego oka, a na policzku bruneta, którego skórzana zatłuszczona kurtka zdradzała mechanika, krwawiła rozcięta skuła.
— Och, das sind doch Polen — wykrzyknął brigadeführer.
Cień przemknął po twarzy kapitana, leciutko drgnęły mięśnie szczęk.
Prześliznął się wzrokiem po twarzach żołnierzy i rzekł spokojnym, obojętnym tonem:
— Kein Unterschied, das ist derselbe Panzerwagen. Cóż za różnica, taki sam czołg.
— Die tapferen Polen vor Berlin — mówił do siebie esesman, krocząc z wolna i przypatrując się jeńcom. — Dzielni Polacy pod Berlinem. To bzdura, das ist doch Unsinn...
Zamilkł, przeszedł się jeszcze dwa razy tam i z powrotem wzdłuż krótkiego szeregu, ważąc decyzję, i począł wydawać rozkazy:
— Amunicję wyrzucić z czołgu, co do jednego pocisku i naboju. Gdzie są pasy i czapki? Dajcie tu. Chcę z nimi porozmawiać jak z żołnierzami...
Kanonierzy rzucili się spiesznie do wyładunku, jeden z nich przyniósł brakujące części umundurowania. Esesman wziął garnizonową rogatywkę rotmistrza i trzymając ją w wyciągniętej ręce podawał czołgistom.
Stali nieruchomo, patrzyli spode łba.
— Wer spricht deutsch?
— Ich — odpowiedział Kos.
— Jeder Feind, der die deutsche Grenze Übertritt, wird den sicheren Tod finden, każdy wróg, który przekroczył niemiecką granicę, znajdzie śmierć, ale chcę wam dać szansę. Jeśli jesteście mężczyznami...
Tomasz zachwiał się, oparł o ramię Saakaszwilego. Wdział czapkę i dopinając pas patrzył z nienawiścią na czarno odzianego esesmana. Nic nie rozumiał z coraz ostrzejszego, narastającego bulgotania. Mrugał opuchniętym, podbitym okiem, by widzieć lepiej, i starał się oddychać głęboko, żeby powstrzymać narastające w żołądku mdłości.