— Oszwabić szwabów? — zaproponował Gustlik.
— Spróbuj — zgodził się Kos.
Grigorij został przy kaemie, a oni obaj pobiegli na dół. Janek korzystając z okazji przejechał się po poręczy krętych schodów, a Jeleń zadudnił po schodach.
— Hier „Hochwasser” Sprengkommando — zameldował.
Chwilę słuchał, a potem, bez większego zresztą przekonania, że mu uwierzą, odpowiedział, że esesmani odeszli.
— Unterscharführer mit seinen Leuten ist schon weg.
Słuchał dłuższą chwilę, zmarszczył nos i odłożył słuchawkę, w której pienił się i bulgotał czyjś krzyk.
— Trupiarze przyszli po tego Kugla, co był zamknięty na barce. Nie myślołech, że przez pierońskiego obergefreitra będzie tako ostuda. Niechby go wzięli.
Krzyk w słuchawce ucichł i właśnie teraz ten milczący kawałek ebonitu wydał się Kosowi groźny. Zebrał w garść druty podłączone do aparatu, wyrwał je jednym szarpnięciem.
— Kości zostały rzucone.
— Gdzie? — zdziwił się Gustlik.
— Juliusz Cezar tak powiedział forsując rzekę Rubikon i zaczynając wojnę.
— Skąd wiesz?
— Ze szkoły z lekcji historii.
— Jo żech nie mioł kiedy sztudirować, ale jak się wojna skończy, to każdy tydzień jedna książka będę czytoł.
— Jak się wojna skończy... — zaczął mówić Janek, lecz zmienił zamiar, urwał w pół zdania i spytał: — No stary, co będziemy robić w ostatniej chwili przed bitwą?
Gustlik stał z opuszczoną głową, zajęty innymi myślami, dopiero po chwili odrzekł:
— Nie wiem, jak ty, a jo schowom harmonia w bunkrze, coby się nam nie straciła. Tomek by okropnie lamentowoł.
Dobrotliwie gderając zarzucił sobie plecak na ramię, wziął instrument pod pachę i wyszedł na dwór. Za nim Kos z garnizonową czapką rotmistrza w ręku. Przeszli obaj środkiem klombu, nie omijając już rabatek świeżo rozkwitłych bratków.
Betonowy grzyb bunkra szarzał w ciemności, przed nim połyskiwały zasieki, rozciągnięte nisko nad ziemią. Gustlik zeszedł do wnętrza. Kos tylko zajrzał, podając mu czapkę.
— Połóż na harmonii.
Czekał chwilę, spoglądając na wrota śluzy, na jej betonowe ściany i barkę przycumowaną w dole.
Stąd już nie ma dokąd się cofać.
— Chyba że jak kominiorz. — Gustlik pokazał metalową drabinkę prowadzącą do wody. — Zlazłbyś se po niej, siadł na ten okręt i popłynął.
Roześmieli się obaj, jak z dobrego kawału.
— Wiesz co, Janek — Jeleń spoważniał — Tomek pewno już u naszych, a jak nie, to tak się schował, że go do końca wojny sam pieron nie znajdzie. A tu gorąco się robi jak przy piecu.
— Trzeba będzie się spocić...
— Jo ci powiem: nie on, ino my czarny los wyciągnęli.
Kos nie odpowiedział. Nasłuchiwał ciurkania strumyka tryskającego przez wrota śluzy.
— Warto jeszcze parę tych faustów wyciągnąć? — spytał Jeleń.
— Nie zawadzi.
Janek jak kot zbiegł po szczeblach. Gustlik rzucił mu linę i holował zaczepione drewniane pudło.
— Załoga! — krzyknął Saakaszwili z okienka wychodzącego w stronę śluzy.
— Wracaj — zawołał Jeleń w dół i przyspieszył wybieranie liny.
Prawie równocześnie nad krawędzią betonu ukazała się kanciasta paka i głowa Kosa. Chwycili za automaty i pobiegli z powrotem.
Zza muru dobiegał warkot samochodowego silnika i jakieś głosy. Janek skoczył pierwszy na schody. Gustlik zatrzymał się sekundę, żeby karbidówkę zdmuchnąć.
Ktoś ciężko uderzył w metalowe płyty bramy raz i drugi. Trzasnęła pojedyncza seria na zewnątrz. W odpowiedzi równym ściegiem zaterkotał MG ulokowany przy strzelnicy na piętrze.
Jeleń westchnął, wybrał jedną ze skrzynek z moździerzowymi minami, zarzucił sobie na plecy i ruszył w górę po schodach.
— Chłopaki! — krzyknął przez łoskot wystrzałów — jo tu fajne handgranaty przyniósł.
Postawił skrzynkę na ziemi, odkręcił kapturek zapalnika i przez dziurę w dachu rzucił pocisk ku górze. Mina wyskoczyła jak z lufy ponad krokwie, obróciła się w locie łbem na dół. Sekunda jeszcze i z dołu trysnął oślepiający błysk, gwałtowna eksplozja zagłuszyła wszystkie dźwięki.
43. Swój
Czereśniak pamiętał okolicę. Kiedy wartował, przepatrzył ją sobie dokładnie z tej wieżyczki nad budynkiem śluzy. Zmarudził trochę na początku, ale odłożywszy pod furtką harmonię i rotmistrzową czapkę, ruszył już ostro i bez namysłu przydrożnym rowem na pagórek, a potem przez pole, skośnie do bruzd.
Z przydymionego nieba mdło przeświecały gwiazdy, ale przecież nie inne, tylko takie same jak nad Studziankami — tylne koła Wielkiego Wozu wskazywały na Gwiazdę Polarną, a wedle niej to już każdy kierunek odnaleźć nietrudno: wschód po tej ręce, co się trzyma łyżkę czy karabin, zachód od strony serca bijącego, a południe za plecami.
Nie trwało długo, jak nie spotkawszy nikogo dotarł do lasu. Rzadki był niemiecki las, nie to, co Puszcza Kozienicka, choć przecież podszyty krzakami, podcieniony. Szybko, lecz ostrożnie, szedł omijając jaśniejsze łysiny, trzymał się mroku. Z rzadka przystawał na chwilę, odszukiwał zaplątaną w gałęzie Gwiazdę i znowu ruszał charakterystycznym, wilczym krokiem.
Pomyślał już, że bez pełzania dotrze do samego kanału, kiedy między drzewami poczęły się niebieszczyć coraz jaśniejsze prześwity. Zwolnił.
Przegrodziła mu drogę szeroka, pachnąca żywicą poręba. W lewo na jej skraju zobaczył cień ciężkiego działa w okopie, a na przedpiersiu sylwetkę wartownika. Ostrożnie przesunął się parę kroków w prawo, ale zaraz spostrzegł drugie działo i usłyszał nawet niewyraźny gwar głosów, melodię graną na organkach.
Cofnął się i położył i od miejsca, w którym jakby nieco wyżej wyrosła grzęda chwastów, zaczął pełznąć. Kiedy wartownik odwracał teraz twarz w jego stronę, zamierał bez ruchu, a nawet opuszczał powieki, żeby przysłonić białka.
Coraz bliższa była przeciwległa krawędź lasu, między pniakami wyszły mu na spotkanie młode brzózki. Wkrótce mógł się unieść, a potem nawet wstać i przemykać pod osłoną wiosennych liści na cierpko pachnących gałązkach.
Dotarłszy do lasu, zaczął biec niespiesznym wytrwałym kłusem, żeby nadrobić stracony czas. Rozgrzał się, nabrał znowu śmiałości. Nie zmniejszając tempa przeciął wąską wilgotną łączkę i na jej drugim brzegu, dwa kroki od pierwszych drzew, zaczepił nogą o drut rozciągnięty nisko nad ziemią.
Padając usłyszał z lewej i prawej zwariowane dzwonienie pustych blaszanek. Jednym skrętem ciała wcisnął się pod krzak jałowca i zamarł w bezruchu. Tyle razy sam rozciągał druty, przywieszał konserwowe puszki, śmiał się, jak niemieckie patrole dzwonią po nocy, a teraz sam wpadł w zastawione sidła.
Na stojącym opodal czołgu, którego przedtem nie dostrzegł, odchyliła się naszyta łatami sieć maskująca. Z wnętrza wylazł żołnierz, rozglądał się dokoła, nasłuchiwał resztek niespokojnego dyndania, wodząc to w lewo, to w prawo lufą pistoletu maszynowego.
Blaszany łoskot spłoszył widać śpiącego zająca, który najpierw zamarł ze strachu, a teraz zerwał się, uciekając wpadł prawie na leżącego Tomasza i powtórnie przestraszony odskoczył w bok, popędził wielkimi susami.
— Der dumme Hase tanzt im Wald, głupi zając tańczy w lesie — zamruczał Niemiec w stronę swych kumpli pod pancerzem i zniknął z powrotem w wieży.
Tomasz otarł z potu twarz i szyję. Począł pełznąć, ostrożnie wypatrując, czy nie trafi znowu na drut. Zamarł na chwilę i wtulił twarz w trawę, bo coś zatrzepotało tuż obok. Przerażony podniósł z wolna oczy i zobaczył, że drugi szarak, być może para od tamtego, zaplątał skoki w maskującą siatkę, celowo rozpiętą klinem między krzakami.
Czereśniak namyślał się chwilę, rozejrzał się i dobywszy swego ogrodniczego noża, chwycił zająca za uszy, by się nie szarpał, a potem przeciął sieć i puścił schwytanego na wolność. Miał uczucie, że spłacił dług wobec tego pierwszego, który wziął na siebie winę za dzwoniące blaszanki.
Czołgał się jeszcze dobre sto metrów, póki nie odważył się wstać i skradać między pniami. Tym razem nie uszedł daleko, bo druty znowu przegrodziły drogę. Kilkoma spiralami pełzły po ziemi w lewo i w prawo.