Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Mało szans, że dadzą się obejść, a wiele, że w luce będzie stała warta.

Tomasz wypatrzył stary dąb, którego konary biegły prawie poziomo nad ziemią. Wlazł na drzewo, a potem w zwisie na rękach przesunął się nad splątaną kolczastą gęstwą, zeskoczył na ziemię po drugiej stronie.

Parę minut wędrował spokojnie, póki warkot samochodów nie ostrzegł go, że niedaleko do drogi. Skręcił w prawo i trafił wkrótce na głębokie okopy, szczęściem jeszcze puste, ciągnące się wzdłuż niewysokiej skarpy i brzegu lasu. Dalej łagodnie opadała łąka pokryta plątaniną drutów, za którymi błyszczała woda kanału. Napis „Minen” i wymowny znak trupiej czaszki zniechęcały do prób forsowania przeszkody na wprost.

Kilkadziesiąt kroków w lewo las też się kończył. Czereśniak ukryty w krzakach widział przed sobą asfaltową szosę na niewysokim nasypie, tu i ówdzie porośniętym krzaczkami. Nieco dalej w prawo czerniała kratownica mostu nad kanałem. U wjazdu kręciło się paru wartowników. Zatrzymywali każdy pojazd, przyświecając latarkami, sprawdzali ładunek i dokumenty.

Żadnych szans, żeby się tamtędy niepostrzeżenie prześliznąć.

Namacał w kieszeni karabinowy nabój z czarnym czubem pocisku.

Pomyślał, że chłopu to zawsze wiatr w oczy i zamiast siedzieć przy śluzie, wykonywać rozkazy, to musi się głowić, co począć. Podobnie jak w lesie, kiedy słuchał rozdzwonionych puszek, czuł chłód potu na karku.

Kontrola opóźniała przejazd i koło mostu utworzył się niewielki zator. Na końcu stanął łazik, a za nim jedna po drugiej zahamowały cztery półciężarówki, ciągnące szybkostrzelne działka przeciwlotnicze. Oficer, zapewne dowódca baterii, wysiadł z samochodu, podszedł do wartowników i głośno, energicznie z nimi rozmawiał.

Do uszu dolatywały pojedyncze słowa poprzez warkot silników, wśród których powtarzała się znajoma nazwa miasta:

— ...nach Ritzen... Panzerabwehrposition Ritzen... der Feind greift in Richtung Ritzen an...

Tomasz niewiele był w szkołach uczony, a już języków zagranicznych to wcale, ale przez pięć lat okupacji nasłuchał się sporo, zwłaszcza pokrzykiwania i terminów wojskowych, więc pojął, że ma być w mieście pozycja przeciwpancerna i że nasi to Ritzen mają atakować.

Słuchając pilnie obserwował półciężarówki, na których pod gołymi pałąkami siedzieli przygarbieni drzemiący artylerzyści. Jeden z nich zeskoczył i jako wartownik łaził tam i z powrotem, nie odchodząc jednak zbyt daleko od swego samochodu.

Armaty opatulone w brezenty także wydawały się senne, podobne do cienkoszyich garbatych wielbłądów, jakie raz widział na jarmarku już w czasie wojny. Tomasz uważnie przyglądał się działom, przenosił wzrok z jednego na drugie. Dostrzegł, że na ostatnim pękła przetarta linka i niedbale zasznurowany brezent rozchylił się trójkątną ciemną szczeliną.

W powietrzu zabulgotał ciężki pocisk, przeniósł nad mostem i zagrzmiał w polu po przeciwnej stronie drogi. Spłoszyli się kanonierzy, zeskoczyli z wozów, pobiegli w stronę lasu i przypadli do ziemi. Dwu legło o parę kroków od Czereśniaka.

— Zurück! — oficer biegnąc od mostu krzyczał, żeby wracali.

Żołnierze wracali słysząc komendę, ale gwizd drugiego pocisku znowu ich rzucił o ziemię. Granat był krótki, wybuchnął po tamtej stronie mostu.

— Auf! Auf! Abfahrt!

Poderwali się, stłoczyli przy samochodach, podsadzali jeden drugiego, byle prędzej. Nikt nie widział, że jeden z tych, którzy biegli, zniknął za ostatnim działem.

Ostrzeliwujący most artylerzyści podzielili widły i trzeci pocisk wybuchnął już całkiem blisko, wyrzucił grudy ziemi na szosę.

Wyły silniki, trzecia armata usiłowała wyjechać przed stojącą zbyt długo drugą, sypały się przekleństwa. Kanonierzy wyglądali ze swych miejsc do przodu w stronę frontu, nasłuchiwali, czy nie nadlatują nowe pociski. Nikt nie dostrzegł, że pod rozsznurowany brezent ostatniego działa ktoś się wśliznął, że czyjeś ręce zaciągnęły linkę od wewnątrz, żeby zmniejszyć prześwit.

Kolumna ruszyła przez most, przynaglana do pośpiechu okrzykami wartowników i służby ruchu.

Zaświstało w powietrzu. Prawie jednocześnie nadleciały cztery granaty bateryjnej salwy, rąbnęły w kanał, poszarpały zasieki na brzegu, zdmuchnęły budkę wartownika. Odłamki, rykoszetując od kratownicy mostu, wyły w powietrzu.

Jeden z nich rozciął brezent na zamykającym kolumnę dziale, wpadł do wewnątrz, zadzwonił o metalową podstawę. Czereśniak cofnął nieco głowę, a potem schylił się niżej, podmuchał na gorący metal i podciągnąwszy rękaw zgarnął odłamek na zewnątrz. Potem palcami zmacał rozerwany brezent, sprawdził, czy strzęp pasuje, czy dałby się z powrotem przyszyć. Pomyślał sobie, że teraz to już na nic, że będzie ciekło i wzruszył ramionami, bo ostatecznie nie jego interes.

Najważniejsze było, czy bateria przystanie niedaleko za mostem i czy w takim miejscu, żeby można było niepostrzeżenie spełznąć z podstawy i skoczyć w krzaki albo przynajmniej zostać na asfalcie, kiedy ruszą. Na razie jednak nic nie zapowiadało postoju — wozy gnały coraz szybciej, zjeżdżały w dół, a potem skręciły raz jeszcze na ulicę między przedmiejskimi domami.

Budynki wyrastały coraz wyższe, zadudnił pod kołami zwodzony most nad kanałem i samochody stanęły na sporym placu.

Po lewej rudział dom z gołych poczerniałych cegieł, którego mur schodził pionowo w wodę, a w niskim oknie, za workami z piaskiem sterczała lufa karabinu maszynowego. Z prawej, za rzędem drzew pobłyskiwał również kanał, a w głębi drzemały schodzące nad wodę domy.

Oficer stał na trawniku wśród resztek połamanych kwiatów, pokazywał gestami miejsca nadjeżdżającym szoferom i krzyczał:

— Erste und zweite Kanone... Die Polen werden von dieser Richtung angreifen. Dritte und vierte Kanone...

Żołnierze chwytali łopaty, energicznie poczynali rozkopywać trawnik, przygotowując stanowiska ogniowe dla dział.

— Hast du Hunger? Głodny jesteś? — spytał jeden z kanonierów drugiego.

— Wie ein Wolf, jak wilk.

— Warte mal, ich bringe gleich etwas — uspokoił kamrata ten pierwszy, żeby zaczekał, to on coś zaraz przyniesie...

Wbił łopatę w ziemię, podszedł do ostatniego działa i starannie od dołu do góry począł rozsznurowywać brezent;

— Was machst du hier? — spytał go wartownik. — Co tu robisz?

— Psst — głodny podał paczkę juno, żeby się tamten nie czepiał.

Piechur wziął papierosa, założył za ucho na później i cofnął się o parę krcków. Stojąc pod murem koło wyrwanego z futrynami okna, patrzył, jak kanonier wsadza głowę do środka i włazi do pasa pod brezent.

Wartownik wzruszył ramionami, odwrócił się i odszedł ku innym działom. Z tej przyczyny nie widział, jak tamten nagle szarpnął się do tyłu, ale natychmiast zmiękł i wpełznął czy też raczej został wciągnięty do środka.

Chwilę jeszcze wystawała nieruchoma, dziwnie skręcona noga, ale i ta zniknęła.

W górze zaczął narastać pomruk motorów.

— Batterie, achtung! — rozkazał oficer. — Sei schussbereit!

Na ten okrzyk żołnierze rzucili łopaty, pobiegli do dział, żeby zrzucać brezenty, gotować je do boju. Wartownik obejrzał się i z daleka zobaczył, że nim dobiegli, od ostatniego oderwała się czarna sylwetka i zniknęła w oknie parteru. Chwilę się zastanawiał, który to taki dekownik, lecz potem wzruszył ramionami i tylko sprawdził, czy mu nie wypadł papieros ulokowany za uchem.

Skoczywszy przez parapet do wnętrza domu, Czereśniak natychmiast prześliznął się pod ścianami na klatkę schodową i wbiegł na pierwsze piętro — pamiętał, jak mu Gustlik klarował podczas nauki czołgowego strzelania, że przeciwnik lubi siedzieć albo w piwnicach, albo na strychu. Piętro rzeczywiście zdawało się być puste, lecz Tomasz wparł plecy w mroczny kąt za kaflowym piecem i nasłuchiwał, a jednocześnie spoglądał w dół na trójkątny plac poryty nie wykończonymi okopami, na samochody zjeżdżające pod ścianę domu, na działa, z których kanonierzy pospiesznie zrywali pokrowce. Armaty sprawnie uniosły lufy ku górze, amunicyjni ładowali pociski w sterczące łódki magazynów.

126
{"b":"759768","o":1}