Przy czwartym dziale znaleziono trupa, ściągnięto go na trawę. Ktoś podbiegł do oficera i zameldował, ale tamten machnął ręką, zajęty wyłącznie samolotami — przelecą czy będą atakować?
W górze błysnął ognik, zamigotał i rozpłomienił się jaskrawo. Bomba magnezowa zalała plac i armaty oślepiającym białym światłem. Dudnienie silników zagłuszało komendy oficera, ale widać było jego gesty — gwałtownie opuścił rękę i równocześnie wszystkie cztery lufy zadygotały w odrzutach, posłały w kierunku flary smugowe sztychy serii.
Schronienie za piecem dawało poczucie bezpieczeństwa, lecz Tomasz zdawał sobie sprawę, że jeśli nie skorzysta z nalotu, to nigdy nie wyplącze się z tego miasta, do którego niespodzianie zajechał. Oderwał plecy od ściany i skradając się na palcach ruszył w stronę okna wychodzącego na kanał, osłoniętego narożnikiem od strony dział. Spojrzał w dół i cofnął się za framugę.
Chwilę ważył w sobie decyzję. Potem na lince, która sznurowała działowy brezent, zaciągnął kluczkę, umocował pętlę do zawiasu wyrwanego okna. Zdjął buty i odstawił pod ścianę. Rozejrzawszy się po zdemolowanym pokoju, wybrał szerokie staromodne krzesło i cisnął je do kanału. Plusk wody nie zwrócił niczyjej uwagi.
Przeżegnawszy się spiesznie, Tomasz przelazł za parapet i począł po linie złazić w dół z drugiego piętra. Bosymi stopami wyszukiwał chropowatości na murze, żeby się choć trochę podpierać. Był coraz bliżej wody kanału, lecz na poziomie skweru zobaczył pod stopami okno piwniczne, z którego sterczał karabin maszynowy. Spróbował przesunąć się w bok, ale ciężar ciała ściągał go wprost nad lufę. Znieruchomiał, nie wiedząc, co począć, i wisiał niczym wielka dojrzała gruszka.
W górze ryczały samoloty, tuż obok jazgotały działka. Nagle zagwizdała w powietrzu seria bomb i równocześnie zgasła zestrzelona flara. W mroku narastał gwałtowny świst. Skoczyć czy nie skoczyć, ważył w sobie decyzję Tomasz.
Płomienie poszarpały noc. Jedna z bomb wybuchła na placu. Podmuch zerwał Czereśniaka ze sznura i cisnął nim w wodę.
Działa poczęły się krztusić, paru kanonierów usiłowało gasić płonący samochód. Milkły stopniowo wystrzały, przycichał warkot samolotów.
Dowódca baterii rozkazał przenieść zabitego kanoniera do sieni ceglanego domu. Odszedł na bok, zdjął hełm i ocierając spocone czoło szeptał cicho sam do siebie:
— Wer konnte das getan haben? Partisanen in Deutschland?
Nie mógł pojąć, kto zabił żołnierza, a myśl o bolszewickich partyzantach, działających w samym sercu Niemiec, wydala mu się absurdalna. Długą chwilę patrzył bezmyślnie w wodę kanału oświetloną czerwonym blaskiem pożaru, zagraconą połamanymi meblami, blaszankami i butelkami. Pod mostem w tęczowej aureoli kołysała się beczka po benzynie. Szczęk przeładowywanych łódek nabojowych przywrócił mu poczucie rzeczywistości. Oficer wyprostował się i poszedł w stronę dział.
Dopiero teraz drgnęła podwójna linka zwisająca z drugiego piętra wzdłuż ceglanej ściany aż do powierzchni kanału. Luźny jej koniec napiął się, drugi szybko poszedł w górę, a potem spadł, trzepnął o wodę i zanurzył się szybko, nie zostawiając śladu na powierzchni prócz lekkiego wiru.
Wir chwilę obracał zrzuconym do wody krzesłem, a potem sterczące w górę nogi z wolna poczęły spływać z prądem. W ich cieniu wynurzyły się okrągłe jak u ryby usta, wzięły oddech i zniknęły z powrotem pod wodą.
Czereśniak równie cierpliwie płynął nurkiem pod osłoną krzesła, jak przedtem czekał sposobnej chwili, by ściągnąć linkę. Miał nadzieję, że jeśli nie zostawi śladu, jeśli nie spostrzeżony wyrwie się za miasto, to dalej już będzie dobrze. Mijały długie minuty i coraz bardziej przygasał blask na brzegach kanału, coraz ciszej robiło się dokoła.
Zostawiwszy za plecami pożary, Czereśniak wymacał twardy grunt pod stopami. Iść było lżej niż płynąć, choć przyspieszyć nie mógł ani trochę — maskujące go krzesło nie mogło spływać szybciej niż prąd, a skąd mógł wiedzieć, czy z brzegu nie obserwują go bystre oczy doświadczonego zwiadowcy.
Kanał prowadził między dwoma nasypami. Przy brzegach lekko zarośniętych sitowiem i trzciną, środkiem płynął leniwie. Gdzieś niedaleko toczyła się walka — co chwila warczały stłumione, ale gwałtowne serie, cichły i znowu zaczynały trzeszczeć dalej lub bliżej. Pohukiwały moździerze, syczały białe rakiety oświetleniowe i barwne — sygnalizacyjne.
W tym świetle pełzających po niebie niespokojnych błysków widać było niesione przez prąd przedmioty: manierkę z duralu, niemiecką Feldmütze, czyli podobną do narciarki czapkę polową, jakiś kształt niewyraźny, który mógł być trupem psa lub człowieka.
Wszystko to towarzyszyło Czereśniakowi długie minuty, kwadranse, może nawet godziny. Stracił rachubę czasu. Chłodne dreszcze szarpały mięśniami, w głowie szumiało od wysiłku. Wiedział jedno — kanał prowadzi na północny wschód, a więc z każdym metrem bliżej do naszych.
W pewnej chwili jednak zaczął wątpić, czy dojdzie na czas. Mogli się nasi cofnąć o kilometr lub dwa na tym odcinku, bo na wojnie różnie przecież bywa. Jeśli tak się stało, to wszystko na nic, na dodatek buty przepadną, zostawione w tym ceglanym domu przy placu, gdzie armaty.
Człapał zrezygnowany, póki nie wypatrzył, że brzegi zmieniają kierunek, i nie pomyślał, że stąd już chyba niedaleko. Przyspieszył nieco. Może trochę nawet o ostrożności zapomniał, byle szybciej zobaczyć, co za zakrętem.
Za zakrętem woda rozlewała się szerzej, lecz tu właśnie, na końcu węższego gardła, manierka i czapka ugrzęzły w gęstych spiralach kolczastego drutu, które przegradzały kanał w poprzek. Na zasiekach osiadły strzępy szmat, gałęzie, trzciny, jakieś inne przedmioty tak pokaleczone przez wojnę, że trudne do rozpoznania. Woda przeciskała się z trudem, bulgotała, bieliła pianą.
Powstrzymał swoje krzesło z nogami sterczącymi ku górze jak maszty odartej z żagli fregaty. Bał się zaplątać w druty. Czekał, nie wiedząc, co dalej robić. Czekał, czując, że mięśnie drętwieją od chłodu. Powieki stawały się coraz cięższe, światła przed oczyma jakby ubywało. Może nawet na sekundę lub parę sekund zadrzemał.
Nagle automaty zagrały ze zdwojoną siłą. Moździerzowy granat trzepnął w wodę, wyrwał ku górze kolczastą spiralę. Parę ręcznych wybuchło na nasypie.
— Links, links... Warte... Schnell zum Teufel!... Hilfe... Feuer! — splątały się strzępy niemieckich okrzyków.
Tuż za wałem jazgotał karabin maszynowy, szarpnęły się błyski na wylocie lufy. Błysnęły mu w odpowiedzi inne, gęsto zagwizdały kule i nagle zerwał się okrzyk najpiękniejszy ze wszystkich, jakie Tomasz spodziewał się usłyszeć.
— Huraaa! huraaa!
Ochrypłe wściekłe głosy były coraz bliżej. Wyskoczyli Niemcy na nasyp, za nimi nasi piechurzy. Starli się w błyskawicznym zwarciu, paru padło, a żywi pobiegli dalej.
Jeden z leżących Niemców, który przed chwilą pchnął bagnetem, a potem upadł, teraz się zerwał. Skoczył w wodę, brnął coraz głębiej i wreszcie zaczął płynąć na przeciwległy brzeg. Kiedy mijał zatopione, oparte o druty krzesło, poszedł nagle pod wodę, jakby szarpnięty wirem. Chwilę jeszcze trzepał rękami, bulgotał i ucichł.
Dźwięki natarcia odsunęły się dalej, a zza nasypu dobiegły nowe głosy:
— Jest okop. Tylko pogłębić.
— Stawiaj rurę.
Czereśniak uniósł głowę, nasłuchiwał.
— Amunicyjny, dawaj miny.
— Przeciem nie koń.
Teraz już był pewien, że swoi. Nabrał powietrza w płuca i krzyknął:
— Hej, rodacy!
— Wołał kto? — Pokazały się głowy i lufy karabinów.
— Ja.
— Co za ja? — groźnym basem spytał jeden z moździerzystów. — Gdzie jesteś?
— We wodzie.
— To wyłaź.
Czereśniak odbił się od krzesła, paroma rzutami ramion przepłynął kanał, lecz zaraz moc go opuściła i z trudem wylazł na brzeg.
— Z naszej piechoty w tyle zostawszy? — nieufnie spytał go żołnierz.
— Nie.
Tomasz usiłował wstać, dźwignął się, lecz opadł na kolana, bo nogi odmówiły mu posłuszeństwa.