Литмир - Электронная Библиотека
A
A

— Dowódca czołgu uciekł — rzekł generał zwracając się do załogi — a ja mam do was jeszcze dwie ważne sprawy.

— Jo za niego — Jeleń stanął na baczność i zamyślony nad przygodą Lidki mruknął cicho do siebie samego: — Po cóż ona w ten ogień szła?

— Jeszcze dziś delegacja 1 armii jedzie do Warszawy, żeby Krajowej Radzie Narodowej zameldować o zdobyciu Berlina — mówił generał. — Z różnych jednostek po jednym żołnierzu, więc w imieniu brygady pancernej może by kogoś z waszej załogi...

Jeleń popatrzył na Grigorija, który przygładzał wąsy, na Wichurę, mrużącego porozumiewawczo oko, i wreszcie na Tomasza, który weń wlepił wytrzeszczone gały.

— Szeregowy Czereśniak niech jedzie. Ojca ma tam blisko.

— Przenoś, Tomasz, rzeczy na mój transporter — rozkazał generał, kiwając głową.

Tomasz już ruszył z miejsca, ale Jeleń przytrzymał go za rękaw.

— Zapamiętaj se: jak się choć godzina spóźnisz, to ci wszystkie kości połomię. A bambetli połowa ostaw, bo się przerwiesz.

— Ja się nie przerwę — zapewnił Czereśniak.

— Jeleń! — wezwał generał.

— Na rozkaz.

— A kogo na jego miejsce?

Gustlik, zamiast odpowiedzieć, obejrzał się na sapera, który cały czas stał o parę kroków dalej i obserwował wydarzenia. Generał poszedł za wzrokiem plutonowego i znieruchomiał.

— Kapitan Iwan Pawłow — zameldował oficer — saper przydzielony na czas bojowego zadania.

— Niesłychane — zamruczał generał, wyciągając rękę. — Żywcem skóra zdarta.

— Razem my pod wodą wojowali, brali stację pod ziemią — wyjaśnił Jeleń. — Poznali my się...

— Chcecie tych parę dni z nimi jeździć? — spytał generał kapitana.

— Dobra załoga — odrzekł oficer.

— Nasze jednostki podchodzą już do Łaby. Marusię, Łażewskiego i resztę ze sobą zabieram, a czołg tam właśnie chciałem pchnąć. Gdzież ten Kos się podziewa?

— Podporucznik Kos? — przepytał Jeleń, smakując nowe zestawienie słów. — Zaraz go, pierona, zawołam — złożył dłonie koło ust i unosząc twarz ku górze zawołał w kierunku Bramy Brandenburskiej: — Janeeek!

Teraz wszyscy zobaczyli obok wielkiej kwadrygi drobną postać chłopca w białej koszuli, machającego ręką na znak, że słyszy.

Janek, pomachawszy wołającemu Gustlikowi, nie miał jednak zamiaru wracać. Siadł z powrotem na stopniach schodów, wiodących do stóp ogromnej rzeźby, i kończył przymocowywać gwiazdkę do drugiego naramiennika, myśląc, jak wiele stało się w ciągu ostatnich godzin.

Włożył mundur i pas, a potem wspiął się jeszcze wyżej, stanął tuż u kopyt wspiętych w galopie koni. Położył na postumencie czapkę rotmistrza.

Przyjrzał jej się i poprawił, wsuwając głębiej między kamienie, żeby wiatr nie zrzucił.

Jeszcze raz z dołu dobiegło wołanie:

— Jaaneek!

— Zaraz, nie pali się — mruknął do siebie.

Zbiegł pospiesznie kilka stopni, zwolnił i dalej szedł już spokojnie, zerkając zezem to na lewy, to na prawy naramiennik, na nowe i błyszczące gwiazdki. Twarz miał marsową, a oczy uśmiechnięte.

64. Nad Wisłą i Łabą

Z Berlina, z tego placu pod wielką bramą, pojechał Tomasz transporterem do sztabu armii. Nie bardzo miał ochotę wysiadać, bo oficerów tu było jak grzybów po ciepłym deszczu w lesie studziankowskim i jakby każdemu salutować, to po godzinie ręki by nie czuł. Zaszył się w kąt, ale pułkownik kazał się zabierać i włazić wprost do ciężarówki, na której już paru różnych siedziało. Zasalutował Czereśniak, worki swoje pod ławkę wcisnął i sam tam zalazł jak świerszcz za komin, bo na leżąco lepiej w długą drogę jechać.

I pół godziny nie minęło, jak ruszyli. Przodem czarny mercedes, a w nim chudy i wysoki pułkownik, co był zastępcą dowódcy 1 armii do politycznych różnych spraw, i zaraz za nim sfatygowany sztuder, po burty wyładowany pstrokatym i pyskatym frontowym bractwem. Różni tam byli, bo i szeregowcy, i pancerniacy, a nawet jeden kapitan–pilot z pułku myśliwskiego „Warszawa”. Byli z piechoty i z artylerii, z moździerzy i od saperów, z łączności i z kawalerii.

Jechał nawet jeden z armijnej gazety, co miał to wszystko potem opisać.

Nosił okulary w drucianej oprawie, miał włos jasny, kędzierzawy, a do tego był bardzo pyskaty i pół drogi coraz to nowe kawałki do śmiechu opowiadał, przytupując długimi jak u bociana nogami w zielonkawych butach z brezentu.

Czereśniak widział ich z dołu, spod ławki, ale nie mówił nic. Wolał słuchać. A jak mu się sprzykrzyło, to zamykał oczy i myślał, jakby tu tak skombinować, żeby czasu starczyło do ojca skoczyć, bo z Warszawy to i osiemdziesięciu kilometrów nie będzie. Albo znowu otwierał powieki i przez szparę między burtą a ławką patrzył na zieleniejące oziminami pola, na wioski, gdzie popalone, a gdzie całe, czy też świeżymi belkami świecące i na miasta rozmaite, przez które przejeżdżali.

Jechali pół dnia, potem całą noc z krótkim tylko postojem, żeby się szofer zdrzemnął, bo już polewanie wodą nie pomagało — chłopak przedtem amunicję na front dowoził. Spieszyli się bardzo, ale do Warszawy przybyli dopiero koło południa. Patrzył Czereśniak szeroko otwartymi oczami na ruiny, na resztki domów już tu i ówdzie przyzielenione trawą, pobrązowiałe od wilgoci czy może mchu. Dziwił się, gdzie mogą mieszkać ci ludzie, co się na ulicach mrowili.

Ten z gazety, to był warszawiak i nazywał ulice, którymi się toczył samochód, więc Tomasz wiedział, że jechali Alejami Jerozolimskimi, skręcili w Poznańską ulicę, potem w Nowogrodzką i z piskiem hamulców dobili do krawężnika przed budynkiem, co jakby dziewczyna nazywał się Roma i nie był zniszczony.

Z pierwszego wozu wyskoczyło czterech, a wśród nich chudy pułkownik, co był zastępcą politycznym samego dowódcy. Z ciężarówki wysypali się młodzi oficerowie, podoficerowie, żołnierze, a za nimi Tomasz. Zdziwił się trochę, bo był jedyny, który dźwigał wypchany plecak. Tamtym widać na niczym nie zależało. Hurmem pobiegli do wejścia, jak do ataku i aż się trochę zdziwili wartownicy, co tam stali — milicjanci i cywile z czerwonymi opaskami.

— Obywatele! Towarzysze! Dokąd?

— Delegacja 1 armii na sesję Krajowej Rady Narodowej — odpowiedział pułkownik.

— Nie poznajesz?! — szepnął starszy między cywilnymi stojącemu w drzwiach milicjantowi i tamten ustąpił z drogi.

Za pułkownikiem gęsiego weszli do hallu i zaczęli się wspinać po schodach, czerwonym dywanem przykrytych.

— Obywatelu... — dogonił ten od drzwi Tomasza i klepnął go po plecaku. — Z tym na salę nie można.

— Ja z boku stanę i u nogi postawię...

Czereśniak bronił się dzielnie, ale tamci byli też twardzi i doholowali go pod szatnię.

— Nikt wam przecie nic nie zabierze. Oddacie potem numerek i dostaniecie z powrotem...

Nieufnie obejrzał metalowy krążek z cyframi. Wolałby nie rozstawać się ze zdobyczą, ale już mu zabrali plecak, powiesili na haku jak zarżniętego prosiaka, trzonek siekiery sterczał niczym zesztywniała noga.

Od strony sali słychać było oklaski, wrzawę, a potem nagle wszystko ścichło i tylko pojedynczy głos dobiegał przez mury.

— Już żeście się spóźnili, obywatelu — poganiał wartownik.

Tomasz skinął głową uspokajająco, bo przecież zebranie nie czołg, żeby go nie dognać, i ruszył po schodach kosmato i miękko wysłanych. Na dywanie zostały zakurzone ślady po żołnierskiej delegacji — nie było kiedy ani się umyć, ani ogolić, ani otrzepać. Po tym tropie łatwo trafił do bocznego wejścia, a potem zostało mu już tylko pięć metrów po terenie otwartym.

Sforsował ostatni odcinek, schylając się jak pod ogniem, i stanął wyprostowany na lewym skrzydle szeregu delegatów, zwróconych twarzami do sali.

— Na ruinach Berlina — mówił dalej pułkownik z wysokiej trybuny — obok zwycięskich chorągwi czerwonych powiewają nasze sztandary. Na szlaku walk od Wisły do Berlina zadaliśmy wrogom ciężkie straty: zabitych 55 000 niemieckich żołnierzy i oficerów, wziętych do niewoli 28 000, zniszczono czołgów 106, zdobyto 98, zniszczono dział 763, zdobyto 652...

195
{"b":"759768","o":1}