Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Skręcały wozy jeden po drugim na boczną drogę, pełnym pędem szły w wodę i przeleciawszy rzekę po kamieniach, zwalniały na drodze stromo prowadzącej pod górę. Pierwszy już stanął koło parkanu, który otaczał dom duży, drewniany, w sadzie bielejący.

Zleźli na ziemię muzykanci, podstrajali instrumenty. Zsiedli roześmiani goście. Witali się niektórzy, co przyjechali późno i dopiero teraz znajomych czy przyjaciół spostrzegli.

— Myślałem, że nie przyjedziesz — generał wyciągnął ramiona do Stanisława Kosa.

— Prosto z pociągu. Trzy doby ze Szczecina razem z Łażewskim jedziemy.

— To ty, Daniel, nie w Warszawie?

— Granicy, obywatelu generale, pilnuję. A jak do cywila, to zgadujemy się z Jankiem, żeby może na politechnikę i potem okręty budować. Jest morze, to i flota będzie duża potrzebna.

— Sekretarzem podobno zostałeś — zagadnął generał Westa.

— Nie, ale prawie.

— Mnie, panie generale, sekretarzem wybrali — wtrącił ojciec Tomasza.

— W gminie? — spytał dowódca.

— Nie w gminie, ale partyjnym.

— Nie wiedziałem, Czereśniak, żeście taki polityk — zdziwił się szczerze generał.

— Delegat do Krajowej Rady, ale gdzie tam polityk... Tylko myśmy ziemię pani dziedziczki dzielili i chłopy powiedzieli, że jakby mnie pepeerem wybrać, to już na pewno nie oddam... — tłumaczył stary, zerkając w stronę, gdzie bielały welony.

Obie młode pary stały jeszcze przy bryczce, druhny poprawiały stroje i bukiety.

Nieco z boku ze smętnym uśmiechem przypatrywał się im Zubryk, całkiem po cywilnemu ubrany, jedyny chyba w tym towarzystwie z czarną muszką pod białym kołnierzykiem.

— Dobry czas — powitał go Konstanty Szawełło. — To pan chorąży już nie chorąży?

— Za to mnie wywalili, że do Berlina z wami uciekłem — wyznał felczer i pokazał na klapę. — Medal dali, ale wywalili.

— Gdzie teraz pan chorąży pracuje?

— W tym samym szpitalu.

— Panie Zubryk, a któż tam, izwienicie wyrażenie, gacie w magazynie liczy? Czy kudłata?

— Kudłata.

— Otóż gdyby mi pan dał adres odpisać... Widzi pan, syn się z kierowniczką poczty ożenił, a ja sam jak borsuk, choć jeszcze lata strojowe.

— Serwus — wołał podchodząc Wichura. — Jak tam moja benzyna?

— Z każdej pensji odkładam.

— No bo jak tylko do cywila, to zaraz firmę przywóz–wywóz organizuję.

— Prośbę bym miał, panie plutonowy. Jak tu się wszyscy rozsiądą, to może my byśmy...

— Co byśmy?

— W oczko. Odegrać się chciałem... — wyjaśnił Zubryk.

Wichura chwycił felczera pod łokieć, odprowadził na stronę i cicho wyjaśnił:

— Nie da rady, panie Stanisławie, żona nie pozwala.

— A któraż to pani? — zapytał były chorąży.

— Te dwie jednakowe, pan widzi? — spytał Franek. — Ta jedna Szawełłami dowodzi, a druga mnie rozkazuje.

— Czworaczki być mogą — stwierdził fachowo Zubryk i zobaczywszy nagłą bladość na twarzy Wichury, dodał szybko: — Naturalnie ogólnie rzecz biorąc, czyli dwie pary bliźniaków. Bo bliźniactwo, panie plutonowy, to tak jak kolor oczu czy włosów, czyli być może dziedziczne...

Do młodych par podszedł drużba w góralskim stroju i uprzedził:

— Jak tylko muzyka zagra, to zaraz iść.

Drużbowie rzucili papierosy, rozdeptywali niedopałki. Druhny poprawiały koronki na głowie, a obok nich szedł wolno Grigorij, przepatrując uważnie, i kręcił głową. Pod śliwą obsypaną owocami spostrzegł opartą o pień Lidkę. Zaszedł z tyłu, zerwał parę owoców i wrzuciwszy jedną węgierkę do ust, podał resztę na otwartej dłoni.

— Śliwkę chcesz? Przyjrzałem się druhnom, wszystkie ładne, ale serce nic. Nie przyspiesza.

Zdziwiony, że dziewczyna się nie odwraca i nie odpowiada, obszedł dokoła i zajrzał w twarz.

— Ty co? — dostrzegł łzy w jej oczach. — Powiedz, kto, to ja go... No, powiedz — zacisnął zęby i podciągnął rękawy.

Oparła mu dłonie na piersiach i powiedziała cicho:

— Pożartować, pocałować to każdy, a żeby jak Janek i Marusia, to nikt.

— Nieprawda. Każdy, którego byś tylko chciała.

— Każdy? Nie...

— Prawda.

— A ty?

— Ja?

Zdumiał się Saakaszwili niezmiernie, gdyż sprawa była jasna i prosta, a wcześniej mu jakoś do głowy nie przyszło. Zdjął czapkę i włożył z powrotem, sprawdził, czy serce mocniej mu bije, rozpromienił się, ale zaraz posmutniał.

— Do Gruzji przecież nie pojedziesz.

— Pojadę, Grześ, jeśli chcesz — podniosła zapłakaną twarz i oczy rozświetlone radością.

Pocałowaliby się może, gdyby nie huknął bęben, nie zaśpiewały skrzypce, nie zadudniła kobza tryumfalnym marszem.

Ruszyły obie pary przez sad gęsty od owoców, mimo stołów ciężkich od jadła, przez zieloną murawę poznaczoną cętkami słońca. Za nimi kolorowe rzędy druhen i druhów, a wśród nich generał i podporucznik Łażewski za Jankiem, Tomasz Czereśniak i Konstanty Szawełło za Gustlikiem. Szarik, choć nie przewidziany programem, wkręcił się między dwie pary i kroczył poważnie w pierwszym rzędzie.

Na przyzbie czekali rodzice Honoraty. Matka na tacy pokrytej haftowanym ręcznikiem trzymała chleb i sól. Pół kroku za nimi stali rodzice Gustlika, ojciec Janka i starszyna Czernousow, chudszy niż zwykle po szpitalu i na lasce oparty.

Młodzi pochylili się nad tacą w niskim pokłonie i sądząc z gestów starszych, z poruszenia warg, wysłuchiwali błogosławieństwa, które tryumfalne granie orkiestry zagłuszało.

Długo musiał ojciec Honoraty sygnały dawać, zanim spostrzegli je muzykanci i przerwali melodię.

— Narodzie, żołnierze i wy, kobiety! Pięknie prosimy do stołów, a czym chata bogata...

— Ludzie, ludzie! — krzyczał siwy wysoki mężczyzna, dźwigający w ręku ogromny aparat na statywie. — Naprzód fotografia trza zrobić, bo po przyjęciu wszyscy krzywo stoją...

— Fotografia... Do zdjęcia.... Ma racjo, ino chyżo — rozległy się głosy.

Przepraszając się i zapraszając nawzajem goście zaczęli gęsto stawać pod ścianą, na schodkach, na werandzie. Przodem dzieci, a w pierwszym szeregu parobczaki klękały albo i kładły się na trawie, normalnie, jak to do zdjęcia.

— Starszyna! — zawołała Marusia. — Bliżej, wy zdies' moj otiec.

— Charaszo, doczka — utykając podszedł bliżej wąsaty sierżant. — Tyle że po wojnie kulawym został.

— Na zdjęciu nie będzie widać — pocieszył go Janek.

Podbiegł Grigorij, ciągnąc za rękę Lidkę, i wepchnął się w sam środek.

— Dokąd? — wstrzymał go Kos.

— Nie żeniaci na bok — zaburczał Gustlik.

— Ja żeby dwa razy zdjęcia nie robić — wyjaśnił Saakaszwili. — Jutro ślub.

— Niechże mi dętka strzeli! — krzyknął leżący u ich stóp Wichura. — Czyj?

— Nasz — odpowiedziała mu Lidka i pokazała koniec języka.

— Iii — zapiszczały z uciechy obie bliźniaczki, z których jedna już była Szawełłowa, a Wichurowa druga.

— Ot widzisz, Józku, jaka konfuzja — rzekł Konstanty — a my tylko dwie kołyski w prezencie przywieźli.

— Schować ozór, dejcie pozór! — krzyczał fotograf.

Zamilkli, wyciągali szyje, żeby ich było dobrze widać. Aparat naturalnie nie wszystkich obejmował, lecz przecież było miejsce na kliszy i dla rodziców młodych, i dla najważniejszych gości.

— Dziwejcie się, zaraz ptaszek wyleci.

Fotograf zdjął pokrywkę z obiektywu, wykonał nią magiczny zawijas i założył z powrotem.

— Już? — spytał ktoś z boku.

— Zarozki–zaroz, jak mówi faroż.

Zamienił kliszę na nową, okrył głowę czarną płachtą i unosząc statyw, zrobił parę kroków do przodu.

— Chwilka ino.

To właśnie było to drugie zdjęcie, na którym widać Gustlika z Honoratą, Janka z Marusią i Grzesia z Lidką; u dołu leżą Tomasz i Wichura, a pośrodku wystawia łeb roześmiany Szarik.

KONIEC

SPIS TREŚCI

CZĘŚĆ I

Rozdział 1. Tygrysie uszy

208
{"b":"759768","o":1}