— Stoimy tu i pilnujemy, żeby ściany wspólnego domu we właściwym miejscu stanęły — powiedział zamyślony generał.
— Sierżant Jeleń tłumaczył, panie generale — wtrąciła Honorata — ale już bardzo się ckni.
— A mnie na te wesela zaprosicie?
— Jakże by inaczej — oburzył się Jeleń. — Wszystkich, jak tu stoimy.
— Was pierwowo — zapewniła Marusia.
— W takim razie powiem w sekrecie, że jutro koniec poczdamskiej narady i zapewne już za trzy dni... — pokazał ręką w tę stronę, gdzie za rzeką zieleniała Polska.
Tego samego dnia wieczorem, kiedy już wszyscy prócz wartowników pokładli się spać, Honorata wyszła do sadu i przy księżycu trzy jabłka na dobrą wróżbę zerwała, ku wschodowi patrząc.
Zaszedł ją przy tym zajęciu Gustlik, służbę w kompanii sprawujący, za ramiona delikatnie chwycił i zapytał:
— Na marmoladę?
— Nie. Na powrót. Żeby już nie zatrzymali.
— Zgoda — rzekł Jeleń.
Po cóż miał się Honoracie sprzeciwiać, kiedy jak o czym dowództwo zadecyduje, to i wróżba przy księżycu nie przeszkodzi.
Zajęci sobą nie dostrzegli, że w drugim końcu sadu, za gęstymi rzędami pachnących malin, był ktoś jeszcze, komu księżyc i myśli spać nie dawały, kto plany na przyszłość układał.
— Serce nie kapral, co sierżanta posłucha, ani nie pułkownik, co rozkaz generała wykonać musi — mówił cicho Saakaszwili siedząc na piętach i plecami o parkan oparty. — Cóż znaczy słowo podczas zabawy powiedziane, wstążka czy fotografia wobec prawdziwego uczucia...
— Drugi tydzień się gniewa... — przerwała mu Hania.
— Nie gniewałby się, żeby nie kochał. Franek chropawy jak pancerz, ale tylko po wierzchu. A w środku człowiek, prawdziwy człowiek.
— I ładny taki — westchnęła Borowianka.
— Może... — przyznał Grigorij i po chwili, zmieniwszy zamiar, zaczął opowiadać: — Dawno, dawno temu, wojna wtenczas dopiero w Hiszpanii się rozpalała, pojechałem na Daleki Wschód świat zmieniać i budować komsomolskie miasto. Od tamtej pory Gruzji nie widziałem. A nasze góry rok cały w śnieżnych czapach, rzeki rok cały w biegu ku morzu, lasy rok cały zielenieją. Obiecaj, że przyjedziesz odwiedzić i zobaczyć...
— Obiecuję — powiedziała i mocno przytuliła ciemną czuprynę do piersi starszego sierżanta Grigorija Saakaszwili, pomocnika dowódcy kompanii do spraw technicznych i jej pomocnika w sercowych troskach. — Razem z Anią i z jej Józkiem przyjedziemy. Jesienią, kiedy już mniej pracy i Konstanty sam dopilnuje...
— Można jesienią — zgodził się Grigorij. — W listopadzie dojrzewają mandarynki, młode wino nabiera mocy, a barany są tłuste i soczyste.
Hania poszła pierwsza do domu. Saakaszwili cichutko odśpiewał pieśń o mieczu, wspominając swą najtrudniejszą godzinę wojny, a potem wstał i ruszył wzdłuż maliniaka. Spostrzegł ze zdumieniem pod papierówką znajomą buzię.
— Czemu nie śpisz? — zapytał.
Dziewczyna wstała i cicho rzekła:
— Mylisz mnie z Hanią — pokazała naramiennik bez belki.
— Przepraszam — skinął głową z uśmiechem.
— Nie szkodzi, panie sierżancie — odpowiedział Józek Szawełło z zielonego cienia. — W taką noc spać trudno i my z panną Anią o życiu rozmawiamy.
Podczas tych trzech dni po raz setny chyba przejrzeli wozy i mapy, skontrolowali zapasy paliwa i smarów. Na czwarty dzień przyszedł rozkaz, a na piąty przed świtem ruszyli przez Nysę, przez pontonowy most.
Na wzgórzu stał słup wysoki, biało-czerwony, z orłem i napisem POLSKA. Mijając go, wojsko salutowało niczym sztandarowi.
— Nasz był z gruzińską górą — przypomniał Jeleń — bo Grześ go malował.
Kosowi wydało się to bardzo dawno — wtenczas jeszcze na starym czołgu jeździli, nie znali ani Łażewskiego i Staśki, ani chorążego Zubryka i kapitana Pawłowa. Wtenczas dopiero co poznali Szawełłów, którzy teraz stali obok, trzymając się uchwytów wieży. Ubrani byli w odświętne mundury, tyle że nie mieli już broni.
— Tutaj? — spytał Janek, poznając kępę leszczynową i kasztan na miedzy, niczym zielona kopuła kaplicy sterczący nad łanem.
— Tu — potwierdził Konstanty.
Lekko dociskając laryngofony, Kos rozkazał:
— Kompania, stój. Przerwa w marszu.
Wozy skręciły na pobocze. Stanął „Rudy”, a za nim pozostałych dziewięć maszyn. Z pancerza zeskoczyła załoga. Odczepili przywiązany z tyłu pług dwuskibowy i wspólnymi siłami przewlekli go przez rów na skraj falującego na wietrze pola.
— Mosz to, Konstanty, od nas na prezent — rzekł Gustlik. — Coby głęboko orał.
— Od serca wam dziękujemy — powiedział stary i obaj Szawełłowie pokłonili się nisko.
Konstanty podniósł grudkę ziemi, roztarł na dłoni.
— Las tu nie taki duży i studnie bez żurawi, ale ziemia dobra.
— Piastowska — mądrzył się Tomasz.
Pożegnawszy się, sekundę jeszcze stali naprzeciw siebie, a potem podporucznik Kos, zwróciwszy głowę w stronę szosy, krzyknął:
— Kompania... do maszyn.
Czołgiści zerwali się, wybiegli z rowu, siedli do wozów. W chwili gdy Janek dał znak chorągiewką „silniki w ruch”, Konstanty zawołał:
— Jeżeli po kartoflanych wykopkach, to przy jedziemy. Dajcie znać.
— Będziemy dzwonić! — odkrzyknął Jeleń.
Zagrały silniki i ruszyła pancerna kompania.
Szawełło długą chwilę patrzył w jej ślad, a potem, nie mówiąc ni słowna, rozpiął haftki munduru pod szyją, pas główny przewiesił skośnie przez ramię.
Westchnął i przeżegnawszy siebie i łan, zaczął kosić.
Józek odczekał, póki stryj się w pszenicę nie wetnie, i równym zamachem zaczął drugi pokos.
Pochylali się i prostowali w tym samym rytmie. Połyskiwały kosy w słońcu, pobrzękiwała cienka stal niczym dalekie, rozkołysane dzwony na kościelnej wieży.
Rozhulane dzwony na kościelnej wieży wyglądały na przemian z cienia murów na słońce i błyskały rytmicznie jak kosy przy żniwach. Przez powietrze, poznaczone nitkami babiego lata, słał się miękki, wesoły bas.
Odpowiadały echem beskidzkie góry, ciemnozielone od świerków.
Odpowiadał bęben, basetla i skrzypki beskidzkiej kapeli, która we wstęgach, w piórach, w poświstywaniu i melodią zawadiacką owinięta leciała ponad szosą.
Woźnica trzykrotnie strzelił z bata nad karkami galopujących koni, orkiestra przycichła, zabeczała kobza podkładając melodię, a drużbowie i druhny z następnych furmanek zaśpiewali:
Żenią się, żenią żołnierze;
Oj, każdy dziewczynę bierze,
Oj, żegna żołnierz kamrata,
Bo już stracony dla świata.
Na trzecim miejscu w szyku terkotała wysokimi kołami bryka pożyczona od pana nadleśniczego. Po obu bokach asysta honorowa galopowała wierzchem, a wśród nich czerniła się skórzana kurtka starszego sierżanta Saakaszwilego i zieleniał kapral Czereśniak, dzwoniąc medalami na piersi, czapkę w garści ściskając. Obok koni biegł Szarik, poszczekiwał wesoło.
Na bryczce siedziała Honorata w bieli. i w rozwianym na wietrze welonie. Marusia w polskim mundurze i z kwiatem we włosach zamiast czapki, a naprzeciw wypucowany do glansu Janek i Gustlik. Powoził Wichura z gębą ze szczęścia roześmianą. Jechali, twarze podając na słońce i wiatr, objęci i przytuleni, a może nawet trochę przestraszeni tym lotem i niefachowym woźnicą.
Od czoła przyszła nowa przyśpiewka cienkimi głosami druhen pytająca:
Czołgiści, czołgiści,
Jakież macie myśli?
Druhowie na to basem odpowiedzieli:
Jeśli mamy czyste,
Szykujcie kołyskę...