Ckniło się bardzo. Dopiero od zimy czterdziestego pierwszego na drugi rok, jak się w naszych okolicach zjawił West, jak nasz kaszubski „Gryf” powstał, to już nie tak. Różne rzeczy dziać się zaczęły: to żandarm zniknął, to posterunek się spalił, to mostek na szosie czy torach w powietrze wyleciał.
— A jak to było, kiedy nasi przyszli? — spytał Janek z ustami pełnymi ryby i chleba. — Bo my dziś dopiero pierwszy dzień, my ze szpitala.
— Jak było? Ano tak: kobiety chodziły, Niemcy się ich nie czepiali, i widziały, gdzie oni miny kładą, gdzie jaki bunkier budują. West zrobił taki plan, a potem przerysował go przez kalkę. Jak usłyszeliśmy działa od zachodu, to rozesłał nas paru po lesie i powiedział, że kto pierwszy na wojsko trafi, to żeby oddał. Dobrze wyszło. Wasze czołgi raz dwa miasto wzięły i tylko tutaj ten biedak został, co go na górce pochowali. Wiecie może, jak się nazywał?
— Nazywał się Semen, porucznik Wasyl Semen.
— Wasyl Semen — powtórzył Kaszub. — Trzeba zapamiętać. Jak deszcz napis zmyje, to żeby poprawić i dzieciom powiedzieć. A on był z daleka?
— Z Rosji — wyjaśnił Janek i zapytał: — A ten West, o którym mówicie, to Polak? Nazwisko dziwne...
— Polak, w partyzantce tak go nazwali.
— A jak się naprawdę nazywa?
— Tego, panie, nie wiem i pytać nie trzeba, bo jakbym nawet wiedział, to nie powiem. Partyzancka rzecz. Jego sprawa: zechce, to sam powie, a nie zechce... — lewą ręką gładził łeb Szarika, który od pierwszej chwili obdarzył go zaufaniem.
Dojadali, odrzucając daleko na pole wyssane szkieleciki ryb. Pociemniało już prawie zupełnie i od strony Gdyni ostrzej teraz dobiegały grzmoty, widać było błyski.
Szosą podjechała ciężarówka, a za nią ciągnik czołgowy z dźwigiem. Oba wozy przystanęły. Przez pole, w stronę uszkodzonego czołgu, ruszył mechanik w kombinezonie. Podszedł do nich, ocierając ręce o kłąb paździerzy.
— Sojuzniki, prywiet. Kak zwat’ waszu maszynu?
— „Rudy”.
— To my do was.
Obszedł czołg dokoła, obejrzał przestrzelinę i rozbity silnik, wyciągnął z kieszeni latarkę i dał znak tamtym stojącym na szosie.
— Wszystko będzie dobrze — oświadczył. — Wywalimy stary, damy nowy, gwardyjski silnik. Do rana będziecie gotowi, zdążycie jeszcze powojować.
Ciągnik zjechał przez rów, zataczając półkole podszedł z tyłu do czołgu.
Ramię dźwigu sterczało nad nim jak ostry, zagięty pazur.
Kaszub zebrał miski, złożył serwetkę, zapakował to wszystko do teczki i spytał Janka:
— Jutro będziecie się bić?
— Tak.
— Trzech was tylko?
Janek zapomniał o tym. Dopiero teraz zdał sobie sprawę, że brakuje im czwartego członka załogi i mruknął niepewnie:
— To nic, dobierzemy kogoś po drodze.
Pracowali w milczeniu, rozumiejąc się nawzajem z pół słowa. Noc była mroczna, podświecali sobie ślepymi, niewielkimi lampkami, przeciągniętymi na kablach z ciągnika i z czołgu.
Zeszło im dłużej, niż myśleli. Stary silnik usunęli szybko, ale potem trzeba było oczyścić komorę, wybrać z silnikowego przedziału każdy, najdrobniejszy nawet odłamek, wytrzeć do czysta. Z ustawieniem nowego też były kłopoty, ale wreszcie siadł na podstawie. Otworzyli dopływ paliwa i Saakaszwili z biciem serca uruchomił starter. Zawirowało koło zamachowe, przerzucił je na silnik, a tamten od razu chwycił i zagrał mocnym dźwięcznym głosem. Wyłączyli po ciemku, uścisnęli sobie ręce i sprawnie, szybko postawili płytę pancerną.
Dziura po pocisku została załatana wcześniej.
Mechanicy poczęli się już szykować do odjazdu, zapalili tylko jeszcze po papierosie, kiedy Szarik warknął przyjaźnie i z ciemności wynurzył się znowu ten sam Kaszub.
— Żona podgrzała kawę, upiekła dla was bułeczki.
— E, to wy tutaj macie własne zaopatrzenie — śmiali się Rosjanie. — Widać, że doświadczeni frontowcy, z głodu nie zginiecie.
Bułki i kawa zostały podzielone równo na wszystkich, wliczając naturalnie i psa. Kiedy jedli, Kaszub pociągnął Janka za rękaw.
— Jest was trzech, jednego brak. Przyprowadziłem czwartego.
— Kogo?
Teraz dopiero spostrzegł, że o krok dalej stoi człowiek również w kapeluszu na głowie i w ciemnym, cywilnym ubraniu.
— West — powiedział nieznajomy.
Uścisnął Jankowi rękę i podał jakieś papiery. Kos cofnął się do czołgu, przez właz mechanika wsadził głowę do środka i wziąwszy do ręki remontową lampkę przeczytał: „Zaświadczenie wydane porucznikowi Westowi, dowódcy partyzanckiego oddziału...” Dalej była mowa o współdziałaniu z brygadą przy zdobyciu Wejherowa, o czym już wiedział, i u dołu podpis generała.
— Jeszcze to — powiedział West, wsuwając rękę z drugą kartką papieru.
Była to tymczasowa legitymacja Krzyża Walecznych, opatrzona również generalskim podpisem.
Janek zgasił lampkę, oddał dokumenty:
— Chcecie z nami?
— Tak.
— A w czołgu walczyliście?
— Jeszcze nie.
— Erkaem?
— Trochę się na tym znam.
— A na radiostacji?
— Również umiem obsługiwać.
— W takim razie zgoda. Grześ, Gustlik!
Podeszli bliżej i Janek przedstawił:
— Porucznik West, o którym nam opowiadano. Pojedzie z nami jako nowy czwarty.
— Czemu ni — zgodził się Jeleń — pojadymy.
— Wsio gotowo — stwierdzili Rosjanie.
Czołgiści na pożegnanie uścisnęli ręce mechanikom. Ciągnik wyjechał z powrotem na szosę i tam przystanął.
Kos podał komendę:
— Do wozu.
Nie wiadomo kiedy, tak jakoś bez jednego słowa, bez umawiania się, choć Saakaszwili miał wyższy stopień, a Jeleń więcej doświadczenia bojowego, Kos przejął dowództwo. I również bez słowa porucznik West, chociaż był oficerem, zajął miejsce strzelca–radiotelegrafisty.
Zagrał silnik, ruszyli, zrobili skręt w lewo, w prawo, wyszli na szosę i przystanęli, mieląc silnikiem na małych obrotach.
Mechanicy z ciągnika podeszli bliżej, jeden z nich krzyknął:
— Jak nowe serce?
— Charaszo — odpowiedział Janek.
— Sczastliwo wojewat’.
Pierwsza ruszyła ciężarówka, za nią transporter. Machając rękami, pojechali w stronę Gdyni.
Janek patrzył za nimi, zastanawiał się, czy dostatecznie gorąco podziękowali, bo rzeczywiście przecież „Rudy” dostał nowe serce.
Ze swego stanowiska w wieży zeszedł na dół, przykucnął między Grzesiem i Western. Wyjrzał przez otwarty właz.
— Na prawe w rowie rozbity samochód. Błyszczy trójkątna zadra.
Spróbujcie kaemu — powiedział.
Z ostatnim słowem rozległa się krótka seria, kule ścięły ostry klin blachy.
— A jak radio?
— Wiem już — odpowiedział West. — Tu przełącznik na telefon wewnętrzny, tu nadawanie i odbiór. Na jakiej fali pracujemy?
— 74 metry.
— Pojedziemy? — spytał Grześ.
Janek zastanawiał się chwilę.
— Wy, West, zostańcie, a my zaraz wrócimy. Pożegnamy, chłopcy, Wasyla.
Wyszli z czołgu, w ciemnościach odnaleźli pagórek, stanęli przed nim we trzech, zdjęli hełmofony. Szarik przysiadł obok.
Janek sięgnął do drewnianej kabury mauzera, ale cofnął dłoń, zrezygnował z pożegnalnej salwy. Wydało mu się, że nie należy budzić tego, który śpi. Poprawił lekko przekrzywioną tabliczkę. Niewiele możemy zrobić dla poległych — tylko pamiętać i żyć tak, jak oni by tego pragnęli.
Janek klepnął Szarika po łbie. Założyli hełmofony, wrócili na szosę, gdzie czekał „Rudy” i nowy czwarty, West.
23. Brzeg morza
Noc była trudna, gmatwała plany. Okrążeni na Oksywiu Niemcy walczyli z odwagą rozpaczy. Za plecami mieli wysoki, urwisty brzeg i Zatokę Pucką. Jedyną nadzieję stanowiły dla nich barki desantowe skradające się do brzegu pod osłoną ciemności i luf okrętów wojennych. Przedłużenie oporu choćby o kilka godzin pozwalało się łudzić, że zostaną ewakuowani.
Tuż przed zapadnięciem zmierzchu, wykonawszy silny nalot artyleryjski i moździerzowy, gwałtownym kontratakiem odepchnęli czołgi i piechotę brygady zajmujące folwark. Dwie godziny w gęstym mroku nasi przygotowywali się do powtórnego szturmu i uderzywszy razem z radzieckimi ciężkimi czołgami, z artylerią pancerną, zdobyli folwark po raz drugi.