Литмир - Электронная Библиотека
A
A

List był pisany przez Wasyla. Jego słowa dotarły do Kosa jak echo w lesie, jak blask daleki z Kosmosu, który gdy gwiazda przestanie istnieć, widoczny będzie na Ziemi jeszcze przez wiele lat.

Światło kwietniowego dnia wydało mu się skąpe i mroczne. Czytał na poszarzałej nagle kartce pospiesznie skreślone słowa: Kochani!

Idziemy teraz w stronę Twego, Janek, domu. Jeśli tylko możecie, przyjeżdżajcie jak najprędzej. Tak bardzo chcę, by „Rudy” dotarł do morza z naszą załogą właśnie w tym miejscu, od którego się wszystko zaczęło. Jeśli tylko możecie, przyjeżdżajcie jak najszybciej.

Czekam, by was uścisnąć i podać komendę: „Naprzód, przeciwpancernym ładuj!” A jeszcze bardziej niecierpliwie czekam chwili, kiedy podam wam komendę: „Z wozu”, wiedząc, że to już ostatni rozkaz podczas wojny.

Do szybkiego zobaczenia, ukłony dla Szarika. Wasyl.

— Szarik, do ciebie... — zaczął Janek cichym głosem, ale pies go nie słuchał, węszył u drzwi, a potem zaskomlał, szczeknął i począł drapać łapami.

Wartownik patrzył zatroskany, nie wiedząc co robić, bo o psach niczego nie było w regulaminie, lecz drzwi się nagle uchyliły i wyjrzał z nich jeden z oficerów sztabu.

— Co tu się dzieje? Nie przeszkadzać.

Wilczur skorzystał z okazji, prześliznął się koło jego nóg, wpadł do środka i w tej samej chwili z wnętrza odezwał się miękki, soczysty baryton dowódcy brygady.

— Szarik!... Janek, chodźże tutaj.

Kos wszedł do środka, stanął na baczność i stuknąwszy obcasami począł meldować:

— Obywatelu generale, plutonowy Jan Kos...

Nie mógł dokończyć, bo dowódca go objął, ucałował serdecznie w oba policzki.

— Wszyscy przyjechaliście?

— Tylko trzej i pies.

— Wiem — spochmurniał generał i sięgnął po wygasłą fajkę. — Rozumiem. Poczekaj chwilę. To po nim zostało, podziel wśród załogi — podał Kosowi brezentowy, żołnierski plecak, przewiązany w połowie tasiemką. — Rzeczy porucznika Semena. Zgodnie ze zwyczajem oddaję wam, adresu rodziny nie zostawił.

Na skraj stołu generał wysypał zawartość. Niewiele tego było. Prócz części umundurowania — Order Czerwonej Gwiazdy, Krzyż Walecznych, atlas chmur i nowiutki, błyszczący Virtuti Militari.

— To za szturm i zdobycie Mierosławca — wyjaśnił generał. — Rozkaz przyszedł na dzień przed jego śmiercią i nawet nie zdążyłem wręczyć...

Jeszczo minutku — ostatnie dwa słowa, wypowiedziane po rosyjsku, zwrócone były do radzieckiego generała, który siedział w kącie izby za stołem i gładząc ręką czarne, wijące się włosy, postukiwał ołówkiem po mapie.

Tamten, patrząc na młodego czołgistę i wilczura, kręcącego się koło nóg dowódcy brygady, skinął głową.

— Przygotowujemy rozkaz na jutro — wyjaśnił Jankowi generał. — Będziemy atakować Oksywie. Niewiele zostało z brygady po ostatnich walkach. Zbierze się batalion czołgów, nie więcej. Dam wam nowy wóz z działem 85 mm.

— Na te nowe brak załóg? — spytał Kos.

— Nie, ale zamienię.

— Obywatelu generale, my byśmy woleli na „Rudym”.

— Silnik rozbity, a wóz zdemontowany.

— Nie, nie zdemontowany. Tam siedzą Saakaszwili i Jeleń, pilnują.

Może by się udało nowy silnik postawić, bo my musimy na „Rudym”.

— Dlaczego?

Chłopiec wyjął list i pokazał palcem. Generał przeczytał na głos:

— „Tak bardzo chcę, by „Rudy” dotarł do morza z naszą załogą...” Chwilę trwało milczenie, a potem dowódca powiedział:

— Nie mam nowego silnika. Można by wyjąć z uszkodzonych wozów, które stoją pod Kackiem, ale błoto straszne, tam nawet ciągnikiem trudno dotrzeć.

— Jeśli wolno, to my pojedziemy.

Generał zmarszczył brwi, zastanawiał się chwilę i skinął głową.

— Dobrze, weź ciągnik z warsztatów. Powiedz, że na mój rozkaz. A radiostacja działa?

— Działa.

— Jak będziecie gotowi, ruszajcie tutaj do Rumii i meldujcie się na fali 74 metry.

Janek zasalutował, zrobił krok ku drzwiom, ale powstrzymał go ostry, przywykły do wydawania rozkazów głos siedzącego pod oknem radzieckiego generała.

— Tankist, pastojtie.

Zawrócił, stanął na baczność.

— Nie będziecie jeździć po błocie. Do rana i tak byście nie zdążyli. Ja zrozumiałem, o czym mowa. Chodź tutaj i zrób znak na mapie, gdzie stoi wasz wóz... Tak, rozumiem. A teraz możesz iść i czekaj tam na miejscu.

Kiedy Kos zamknął drzwi, Rosjanin zwrócił się do generała.

— Semen, to ich dowódca, ja zrozumiałem, ale czemu ten czołg nazywa się „Rudy”?

— Na cześć pewnej sanitariuszki z 8 armii gwardii, która ma włosy jak ogień i wojowała razem z nami na magnuszewskim przyczółku. Potem dziewczyna była ranna, ten chłopak ją wyniósł spod ognia. Spotkali się w szpitalu. Jak dobrze pójdzie, to mam nadzieję, że na wesele zaproszą.

— Jasne.

Uśmiechnęli się obaj i pochylili nad mapą, by pisać scenariusz dramatu na dzień jutrzejszy — bitwy o Oksywie.

Janek wrócił pod wejherowo, przyczepiwszy się na drugim siodełku u jakiegoś radzieckiego motocyklisty. Szarik biegł za nimi, nadążał, bo specjalnie jechali wolniej.

Saakaszwili i Jeleń nie próżnowali przez ten czas, sprawdzali kolejno mechanizmy, a teraz wzięli się do roboty we trzech i pracowali zawzięcie aż do wczesnego zmierzchu. Sporo było drobiazgów, lekkich uszkodzeń, które musieli usunąć, ale ukończyli wszystko i pozostała tylko sprawa silnika.

Radio okazało się posłuszne nad podziw. Odbierali na nim niemieckie i rosyjskie głosy, a nawet jakąś muzykę odległej radiostacji Brygada milczała, lecz w końcu udało im się chwycić głos oficera z kwatermistrzostwa, który meldował komuś o dostarczeniu na miejsce chleba, boczku i konserw.

Zaczęli żartować na ten temat i nagle poczuli, jak bardzo są głodni. Nie jedli przecież od rana. Zerkali ku szosie, po której raz po raz przejeżdżały ciężarówki, ale żadna nie wyglądała na wiozącą prowiant, nie dawała nadziei na wycyganienie czegoś i pożywienie się u sojuszników.

Zmęczeni przysiedli rzędem na tylnym pancerzu. Za plecami, na wschodzie, pogrzmiewały bezustannie armaty, wyły silniki samolotów.

— Jeju, wszystko na opak — powiedział Jeleń. — Front na wschodzie, a na zachodzie ciche miasteczko.

— A dobrzy ludzie w tym miasteczku pewno teraz kolację gotują — stwierdził smętnie Saakaszwili.

— Trzeba by pójść do Wejherowa — doradził Janek.

— Trzeba by, ale kto ma pójść?

— To może jo — zaproponował Gustlik. — Poczkejcie, tu ktoś wandruje w naszą stronę, to się spytamy.

Brzegiem szosy nadchodził niewysoki człowiek w ciemnym kapeluszu z przymiętym, oklapłym rondem. Pod lewą ręką niósł teczkę, a w prawej gliniany dzban. Chcieli zawołać, ale on sam skręcił, przeskoczył rów, szedł do czołgu po zoranym polu, grzęznąc w błocie. Nie wyjąwszy z ust glinianej fajeczki, uchylił kapelusza.

— Dobry wieczór. Panowie tu, na moim polu...

— Dobry wieczór. Wojna dróg nie wybiera, a my wiele nie zadepczemy.

— A bo ja dbam o ziarno? Wiadomo, że wojna. Co zostanie, to urodzi.

Widzę tylko, że panowie cały dzień bez jedzenia pracują, to ja właśnie przyniosłem.

— Niech się pan nie gniewa — przeprosił Kos. — Chcieliśmy właśnie pójść do miasteczka, żeby coś kupić. Czekamy tutaj, bo mają nam silnik przywieźć i tak cały dzień zeszedł. Dlatego jesteśmy trochę nie w humorze.

— Jak się czeka, to się ckni. Za pieniądze nic byście w mieście nie dostali.

Wyjął z teczki lnianą serwetkę haftowaną po brzegach w kolorowe chabry i kąkole, rozłożył na pancerzu, rozstawił gliniane miski z czarną, błyszczącą polewą, nalał z dzbana grochówki. Obok położył kilka wędzonych fląder, połówkę świeżego chleba.

Podziękowali raz jeszcze i wydzieliwszy porcję dla Szarika wzięli się do jedzenia. Kaszub stał obok nich, pykał fajką, popatrując w stronę Gdyni. W kącikach uśmiechniętych oczu robiły mu się drobniutkie, wesołe zmarszczki.

Milczał długo, a potem powiedział:

— Jak się czeka, to się ckni. Czekaliśmy na was przez pięć i pół roku.

57
{"b":"759768","o":1}