Литмир - Электронная Библиотека
A
A

— Nasz! — artylerzyści wrócili do działa i znowu zagrzmiała haubica.

Wściekła młocka trwała nie dłużej niż minutę, lecz załamała nacierających, zmusiła ich do ucieczki. Zrzedły potem i ucichły armatnie strzały, z wolna opadał kurz wybuchów. Wyraźnie słychać było teraz melodię i słowa płynące z głośnika:

W tę noc tętniącą wrzawą,
w tę noc śmiej się, Warszawo
i ciesz się swoją sławą,
bo my kochamy cię.

Mieszało się światło zachodu z blaskiem pożaru na dachu prawego domu.

Świeciły pochodnie dwu rozbitych czołgów i transportera na przedpolu. Płyta dobiegła końca, głośnik wydał metalowy szczęk i umilkł.

— Armata momy jak sto pieronów klętych! — grzmiał rozradowany głos Gustlika.

— Co pocisk, to w odcisk — zrymował Wichura.

— Cześć — rzekł Kos podchodząc z wyciągniętą ręką do artylerzysty.

— W samą porę — cieszył się nieznajomy, rozmazując rękawem kurz i pot na czole.

— Z brygady haubicznej?

— Nie, z propagandowej. Sierżant podchorąży Staśko.

— Łażewski — podwinął się z boku Daniel i pochwalił: — Twarda obrona.

— Twarda — przytaknął mu sierżant i wyjaśnił: — Inna być nie mogła.

Działonowy zginął. Wóz propagandowy rozbity, samochód od holowania haubicy spalony. Jak mieliśmy wiać?

Czereśniak podszedł, słuchał uważnie i kiwał głową.

— Haubica z wozem propagandowym — rzekł Kos i spytał kpiąco: — Kto kogo miał wspierać?

— Siadajcie, to wam opowiem. Palicie? — zaprosił Staśko i zaczął wyciągać z kieszeni jedną książkę po drugiej, by wreszcie znaleźć papierosy.

— Ojciec prosił, żeby rzucić — wyjaśnił Kos.

— Dziękuję — Łażewski wziął papierosa, rozpiął kombinezon i siadł na skrzyni. — Bibliotekę po kieszeniach nosisz?

— Ja wprost ze szkoły oficerskiej. A że wiersze czasem piszę, to w zarządzie politycznym dali mi grający wóz. Powiadają: „Naprawione działo goni brygadę, oni cię doprowadzą na miejsce”.

— I nie doprowadzili — wtrącił Kos.

— Trafiliśmy pod ogień. Popatrzcie — strzepnął czapką piach z chodnikowej płyty, kawałkiem cegły i tynku zaczął starannie rysować dwukolorowy schemat.

— Tego rozbitego patefonu to już się nie będzie zabierać? — spytał Czereśniak.

— Jak go zabierzesz? Na plecach? — obruszył się Łażewski.

— No właśnie — mruknął Tomasz odchodząc.

— Są dwa fronty. Wewnętrzny front okrążenia i zewnętrzny — tłumaczył Staśko. — Armia Czerwona zaciska pierścień i jednocześnie spycha resztę na zachód. My w środku, między; dworna frontami.

— Stanowiska ogniowe brygady podobno niedaleko, zaraz za szosą — powiedział Łażewski.

— Wiem. Ale szosa opanowana jest przez wojska, które wyrwały się z berlińskiego kotła. Możecie sprawdzić na własne oczy.

Staśko wygramolił się na barykadę, przez okno wszedł do domu i dalej podziurawionymi schodami prowadził na wyższe piętro.

— Stąd widać — pokazał na niewyraźne w zapadającym mroku szare pasmo szosy, po którym pełzły pojazdy, przebiegały wojska ostrzeliwane przez artylerię i same prowadzące ogień.

— Jak przerwą zewnętrzny front, trafią nad Łabę — rzekł Kos.

— Wszystko jedno, tam ich Amerykanie nakryją i też klops — zdecydował Magneto.

— Nakryją, ale im nie wszystko jedno — dodał Staśko i znowu zaczął szukać po kieszeniach papierosa, przekładając jakieś tomiki.

— Wyrzuć to — zachęcił go Łażewski. — Po wojnie będziemy czytać.

Teraz najważniejsza dobra mapa, plan miasta.

— Plan też mam. Nawet dwa. Bierz — podał Kosowi spory, złożony w ośmioro arkusz.

Zapadło dłuższe milczenie. Z dołu słychać było rozmowy i pokrzykiwania kanonierów, szczękanie metalu i Czereśniakową harmonię ćwiczącą melodię, do której Wichura słowa układał.

Groźnie wyglądały te wojska sunące szosą między ruinami rozbitych domów. Oczy mieli dostatecznie bystre, by spostrzec, że broni im nie brak, że kolumna gęsto przetykana czołgami, działami pancernymi i transporterami.

Nie pierwszy dzień byli na froncie i rozumieli, że tamtych prowadzi rozpacz i lęk przed zapłatą za zbrodnie, a więc, natrafiwszy na opór, bić się będą zaciekle. Im mroczniej robiło się wokół, tym wyraźniej dobiegał z tamtej strony stłumiony gwar, szczęk żelaza, warkot silników.

— Narwali się na mnie, próbując, czy tędy droga — mówił półgłosem Staśko. — Dostali po łbie i dali spokój. Ale wychodzić na główną drogę nie radzę... Lada godzina nasi podrzucą tu jaką jednostkę z rezerwy i wtenczas co innego. Tymczasem trzeba cicho siedzieć.

— Dla nas i kwadrans ważny — odrzekł Łażewski.

— Jeśli po ciemku podejść, bez światła, bez strzału kombinował głośno Kos — i dopiero kiedy spostrzegą, na pełny gaz...

— Chcecie mnie tu z haubicą zostawić?

— Skądże. Żeby przerwać tamten łańcuszek, trzeba uderzyć mocno i każda lufa się liczy, każdy bagnet. Ale rozkazywać ci nie będziemy. Jak chcesz.

57. Znaleźne

Im bliżej szosy, tym bardziej ulica była zniszczona bombami i artyleryjskim ogniem. Ślepiły na nią podziurawione i rozdarte wybuchami mury, pozbawione futryn prostokąty okien. Na bruku i na chodnikach, wśród coraz gęstszych lejów po pociskach czerniały wraki samochodów jak ogryzione przez wilki szkielety. Pokaleczone działa tarasowały drogę, nikt tu nie usiłował nawet odciągać na bok zabitych. Leżeli rozrzuceni niedbale na ziemi w tych miejscach, w których dopadły ich kule czy odłamki. Mrok nie pozwalał odróżniać kroju i barwy mundurów.

Niecały kilometr w przedzie zamykało tę ulicę lekkie wzniesienie, przez które w poprzek biegła szosa, a po niej sunęły z lewa na prawo ciemne sylwetki ciężarówek, armat, nieregularnych grup piechoty. Rwały się tam co pewien czas granaty jakiegoś ciężkiego dyonu, który z daleka prowadził nękający ogień, oświetlały ludzi i sprzęt błyskawicowym blaskiem, ale bliżej, wśród domów podobnych do wypróchniałych zębów, był mrok i cisza.

Szybkie kroki zaszeleściły w bramie, lecz nawet stojąc obok nie sposób było zobaczyć ukrytych w cieniu ludzi.

— Pusty — zameldował ktoś półgłosem.

— Sprawdzajcie następny.

Dwie schylone postacie wyskoczyły z bramy, przebiegły parę metrów pod murem i znikły w czarnych otworach parteru. Długa chwila oczekiwania, a potem mrugnięcie latarki, oznaczające, że droga wolna.

Zwiadowcy wypchnęli z bramy motor, przetoczyli go chodnikiem w następne ukrycie, w cień podziurawionej tablicy ogłoszeń. Przystanąwszy, brali łapczywie powietrze w płuca drgające od wysiłku. Łażewski rozglądał się i wreszcie dał latarką znak — dłuższe mrugnięcie i dwa krótkie.

Spomiędzy domów z wolna wysunął się dziwaczny kształt, nastroszony pogiętymi blachami i krzyżakami z desek. Pełznąc pomrukiwał basem, lecz nie niósł ze sobą charakterystycznego dla czołgu szczęku metalu. Dopiero kiedy zatrzymał się za wrakami spalonych ciężarówek, za pochyłym słupem elektrycznym, można było stwierdzić, że to jednak T-34, zobaczyć z bliska rolki omotane szmatami i niezgrabny garbaty kształt haubicy na holu, otoczonej przez paru kanonierów.

— Pusto? — spytał Kos wychylony z wieży.

— Tymczasem nikogo — odrzekł Łażewski wspinając się na pancerz.

— Nie ma komu osłaniać, wszyscy wolą wiać.

Przez przedni właz Szarik usiłował wysunąć mordę, popiskiwał prosząco.

— Ani się waż — pogroził mu palcem Grigorij. — Wracaj na róże i motyle — odpychając psa ręką, trafił w ciemności na spory kanciasty pakunek, obmacał go i mruknął: — Kakowo czorta?...

— Nie klnij — poprosił przykucnięty obok Czereśniak. — To muzyka.

Od czoła trzykrotnie i krótko błysnęła sygnalizacyjna latarka.

— Cholera, ubezpieczenie ostrzega — szepnął Daniel do Kosa. — Zaczekaj.

172
{"b":"759768","o":1}