— Ano właśnie — stwierdził Kos. — Złapał Kozak Tatarzyna a Tatarzyn za łeb trzyma...
— Prawdę mówiąc — przyznał Rosjanin — nie bardzo wiedziałem, co za wojsko. W szkole nie pokazywali, a na froncie tydzień dopiero.
— Tak myślałem. Przyglądaj się szybko, bo na nas pora, Sasza.
— Jezżaj, Wania. A jakby co, to zawracaj pod osłonę moich luf.
Ruszyli ostro, żeby stracone kilometry nadrobić. Nie zmieniając szyku szli lasem, przeprawili się wpław przez niewielką rzeczkę. Nie napotykali nikogo, tylko co pewien czas między pniami widzieli przymięte sterty porzuconych mundurów, broń albo hełmy ciśnięte w krzaki.
Wichura znowu wylazł na wieżę i pogadywali.
— Żonę w cywilu trzeba mieć. Dziewczynę wybiorę po powrocie, na miejscu, ale o fachu z góry trzeba myśleć. Naturalnie, że najprościej wóz jaki zdobyczny skombinować i dalej kółkiem kręcić, ale trochę mi się znudziło, więc skoro do rymu układać potrafię... Słuchaj: Na polach rosną wybuchów krze...
— Co rośnie?
— Krze, znaczy krzaki. Słuchaj dalej: rosną wybuchów krze, kule dzwonią jak szklanki, pierwsza brygada lawiną prze do szturmu na Studzianki. Dobre?
— Niezłe. Ale teraz, przyj.
— Nie rozumiem?
— Brygada prze do szturmu, a ty przyj do kaemu. Proste?
Las coraz rzadszy, bardziej przejrzysty skończył się nagle i Kos zobaczył panoramę wielkiego miasta. Stał nad nim w powietrzu szeroki na pół horyzontu i na kilometr wysoki mur dymu i wapienno–ceglanego kurzu, podciekający od dołu blaskiem pożarów i niskiego słońca. Wyżej, uszykowane w kilka pięter chodziły bombowce, zwalając połyskujący w słońcu ładunek bomb.
Tuż za lasem stało parę opuszczonych, ponurych bloków z czerwonej cegły z zerwanymi dachami, kilka niezgrabnych domków podmiejskich, a dalej pustynny obszar gruzu, przemielonego na grubą kaszę nalotami, jakieś zabudowania fabryczne postrzępione przez artylerię.
Wszystko było martwe, nigdzie człowieka ani ruchu. A jednak to już Berlin i niemożliwe, żeby tu było tak pusto, jak w lesie.
— Załoga na miejsca — rozkazał Kes, a sam jeszcze wychylał się i korzystając z osłony otwartego włazu, przepatrywał teren.
Od chwili wyjazdu spomiędzy drzew prócz świstu ciężkich granatów idących górą słyszał przez cały czas dość ostrą karabinową strzelaninę, która była w przedzie, po obu bokach i jakby nawet z tyłu. Teraz nagle, nie dalej niż trzysta metrów przed nimi, rozjazgotały się zajadłe serie. Janek zobaczył, jak ubezpieczające motocykle dodały gwałtownie gazu, skręciły w stronę ognia, który szedł zza muru fabrycznego. Strzelając z erkaemów zwiadowcy błyskawicznie szli do zwarcia, skracali dystans.
— W prawo... w lewo... — dyrygował Kos i odsłoniwszy manewrem widoczność na zaplecze muru, rozkazał: — Do piechoty na wprost...
Nim zdążył podać dystans, Gustlik uchwycił ich na celownik. Z karabinu maszynowego sprzężonego z lufą wypruł długą serię. Urwał, widząc zwiadowców atakujących już granatami i biegnących do walki wręcz.
Kos zatrzasnął właz, przywarł do swego peryskopu. Chwycił w szkła fragment walki, potem czołgiem rzuciło na jakimś leju i stracił obraz.
Gustlikowi czuwającemu przy celowniku udało się jeszcze dogonić dwu uciekających chyłkiem wśród ruin i to już był koniec starcia, które równie niespodzianie zgasło, jak przedtem wybuchło.
Na spotkanie nadjeżdżającego czołgu wybiegł przygięty pod murem Łażewski, wskazał miejsce osłonięte ruinami niczym okopem.
— Nie otwieraj górnego! — krzyknął, widząc, że drgnęła płyta na wieży, i zastukał kolbą w przedni pancerz.
Szczęknął zamek, otworzył się właz, a w nim obok rozgrzanego jazdą Saakaszwilego pojawił się Kos. Z boku wpychał ciekawą mordę Szarik.
— Mogą mieć gołębiarzy na dachach.
— Poza tym lejtenantem, który chciał nas rozbroić, ani śladu frontu — głośno myślał Janek — i od razu...
— Miasto. Gorsze niż las.
— Jak twoi?
— Jeden tylko draśnięty.
Podchorąży wskazał za siebie na żołnierza, który zrzucił bluzę i pomagał opatrywać własne ramię, przytrzymując zębami końcówkę bandaża.
— Ostro poszli na ogień, wy pomogliście i dlatego bez strat — dodał po sekundowej pauzie.
— Zasadzka?
— Chyba nie. Po prostu nadzialiśmy się na siebie. Co dalej?
— Będziemy szukali artylerzystów. Oni gdzieś niedaleko i chyba bardziej na lewo.
— Dobra. Tylko tu już ostrożnie, na paluszkach.
Janek kiwnął głową, ale w tej samej chwili nie dalej niż kilometr w przedzie wybuchła ostra strzelanina: gęste serie broni maszynowej i wybuchy pocisków zlewały się w jedno, a na tym tle basem, w dziesięciosekundowych odstępach biło działo.
— Może polskie?
Kos wyśliznął się na zewnątrz i obaj z Łażewskim po rozchybotanych, ledwie trzymających się ściany schodach przeciwpożarowych wbiegli na balkon, na wysokość pierwszego piętra.
— Nam w inną stronę — stwierdził dość niepewnie sierżant.
— Kopertę trzeba doręczyć — dodał podchorąży.
Rozejrzał się, jakby szukając kogoś trzeciego, i pomyślał z żalem, że nie ma mu kto poradzić. Gdyby nie tamten grób pod wierzbami koło Wejherowa...
— Może skoczymy na pomoc? — zaproponował przecząc swym własnym słowom, wypowiedzianym sekundę temu.
— Jasne — przytaknął Daniel parskając śmiechem.
Pobiegli w dół dudniąc po blaszanych stopniach.
— Tak jakby haubica! — zdążył jeszcze krzyknąć Kos, wskakując do czołgu. — Może rzeczywiście nasi artylerzyści? — dopowiedział podłączając hełmofon do radiostacji, ale podchorąży nie mógł już go słyszeć.
Z ulicy pozostały tylko dwa domy naprzeciw siebie, połączone rumowiskiem i barykadą. W wykuszu barykady, szeroko rozkraczywszy ogony łoża, stała haubica 122 mm i prowadziła szybki, bezpośredni ogień. Po przedpolu pełzły trzy czołgi i dwa transportery bijące ze wszystkich luf.
Granaty dziurawiły ściany domów, po barykadzie skakały czarno-czerwone kłębki wybuchów.
Nieco w tyle pod samą ścianą stał spalony wrak ciężarówki i uszkodzony pociskiem, mocno przechylony na bok samochód propagandowy z głośnikiem nad szoferką. W rzadkich sekundach ciszy między strzałami i wybuchami słychać było płynące przez głośnik strzępy spokojnego tanga: I znów zakwitły kwiaty i ...ów ...ą aromaty i znów War… awi się i znów swój urok śle.
Coraz ciemniej robiło się wokół od dymu i kurzu, coraz bliżej wyły silniki nacierających wozów. Szczuplutki sierżant podchorąży, wciśnięty między złomy betonu na szczycie barykady a mur płonącego od stropu domu, krzyczał ochrypłym głosem:
— Gotów! Do prawego. Niżej celować. Ognia!
Płonął jeden z atakujących czołgów, ale transportery wpełzły za resztki ruin i wysypały piechotę. Niemcy ruszyli z głośnym hajlowaniem.
— Odłamkowym i pod nogi! — krzyczał sierżant.
Twarz miał pociemniałą, pot na niej żłobił deseń podobny do korytarzy kornika. Szczerząc zęby złożył się z automatu i zaczął strzelać seriami do piechoty, ale co chwila popatrywał za siebie, wiedząc już, że nie utrzyma pozycji. Drelich, luźno wiszący na wąskich ramionach, coraz bardziej ciemniał od potu.
Właśnie wówczas, skacząc po gruzach, wjechały między domy trzy motocykle. Załogi ich błyskawicznie zniknęły we wnętrzu domów i po paru sekundach z obu stron posypały się granaty z okien, zagrały peemy i karabiny maszynowe, ciskając garście kul prosto w twarze szturmujących piechurów.
Podchorąży, ucieszony niespodzianym wsparciem, obejrzał się raz jeszcze i zdrętwiał z przerażenia — spomiędzy obłoków dymu i kurzu wyskoczył rozpędzony czołg, gnał z tyłu wprost na działo.
— Cholera jasna!
Zerwał się, zeskoczył z barykady i biegł z pistoletem maszynowym w ręku na spotkanie stalowego kolosa, strzelał w pancerz, jakby miał szansę przebicia.
Kanonierzy przy dziale również się spłoszyli, rzucili na boki, by uniknąć zmiażdżenia gąsienicami, lecz czołg skręcił pod lewy dom, gdzie barykada była niższa, wcisnął się między załomy muru i opuściwszy armatę otworzył ogień do Niemców.