Z prawej, za linią rosnących na placu drzew i za kanałem zjawili się na piętrach niemieccy piechurzy, z okien zaczęła bić broń maszynowa.
W tej właśnie chwili, gdy zdawać się mogło, że natarcie utknęło, że rozpadnie się na mozolne walki grup szturmowych o pojedyncze budynki, po przeciwległej stronie trójkątnego placu wysunął się zza domów dziób barki rzecznej niesionej prądem. Nikt na nią w pierwszej chwili nie wrócił uwagi, lecz oto nagle stare drewniane pudło zagrzmiało jak krążownik. Zza burty pruły dwa opętane karabiny maszynowe. Na dziobie błyskało raz po raz i ciężkie głowice poczęły wybuchać między stanowiskami dział.
Piechurzy zaczajeni w domach, ukryci za murami, mogli załogę barki wystrzelać w ciągu minuty — deski nie broniły jej od kul — lecz nie wytrzymali drugiego zaskoczenia. Przed chwilą musieli opuścić starannie przygotowane fortyfikacje w piwnicach i ledwie w mokrych mundurach zajęli nowe stanowiska, ledwie oddali pierwsze strzały, zaatakowano ich niespodziewanej strony. Ktoś wrzasnął o okrążeniu, ktoś, cisnąwszy roń, zadudnił buciorami po schodach i za nim ruszyli inni.
Działon jednej z pelotek obrócił lufę w stronę nowego celu, lecz nim zdążył dać ognia, zapłonął tuż obok stojący samochód.
Przygłuszone na chwilę, zerwało się znowu „huraaa!” nacierających piechurów.
Barka, grzmiąc wystrzałami coraz bliżej, spływała z prądem, lecz nagle z okna za kanałem ktoś cisnął granat. Huknął wybuch, na rufie zapalił się pokład i dym powalił gęstymi kłębami.
— Nie ugasi! — krzyknął Gustlik odpalający kolejny pocisk.
— Skaczemy — rozkazał Kos.
Nie bardzo wiedząc, gdzie jeszcze kanał, a gdzie już płycizna, skakali burty, celując, żeby bliżej drzew.
— W zadek piecze, w butach mokro, to jest ale uciecha — klął Jeleń odpalając ostatnią głowicę.
— Za mną!
Wydawszy rozkaz Janek pobiegł pierwszy, skoczył przez okno do celnego domu. Za nim Grigorij, potem Kugel z plecakiem i na końcu Gustlik, który go pilnował. Zniknęli w samą porę, bo garście kul tyraliery szły coraz gęściej, tłukły o stalowe osłony i lufy niknących kolejno dział.
Płonąca barka spłynęła poza domy. Przez chwilę wśród opuszczonych dział i samochodów tylko woda pluskała. Potem, terkocąc z automatów do okien, wpadli nasi piechurzy, a na ich czele chorąży żandarmerii diegtiarowem w garści i Tomasz.
Z wnętrza domu, brodząc po kolana w wodzie, wychodzili artylerzyści z uniesionymi nad głową rękami.
— Znajomi. To ci, co mnie nocą podwieźli — wyjaśniał Czereśniak i głośno liczył: — Osiem... dwanaście... piętnaście... dziewiętnaście...
— Jaki też kluk zatracony nom tych jeńców rachuje? — zagrzmiał z głębi sieni groźny bas.
Za ostatnim Niemcem pojawiła się lufa emge, niesionego jak karabin w jednym ręku, i brudna, zmęczona twarz Ślązaka.
— Tomek! — Jeleń otworzył szeroko ramiona, ale zawahał się i zamiast chwycić go w objęcia zaczął wyjaśniać: — Twój worek na obergefrajtrze Kuglu przyjechał, ale harmonię potrzaskało, choć w bunkrze była. Nie frasuj się, cała barka zapalili, wszystko nam przepadło...
— Eee, nic to — powiedział Tomasz i choć żal mu było, postąpił pół kroku naprzód.
Jednocześnie chwycili się obaj za bary, jakby mieli zamiar powalić się na ziemię albo zadusić jeden drugiego.
Grigorij z twarzą wysmarowaną błotem i krwią zsunął hełmofon z czoła.
Janek z oczyma szeroko podmalowanymi śliwkowym fioletem oparł się o framugę. Patrzyli z uśmiechem na to powitanie, ale zaraz nadbiegli Szawełłowie, młody i stary, a z nimi zadyszany Czernousow, zaczęło się obejmowanie, potrącanie, i okrzyki, z których nie sposób było czegokolwiek zrozumieć.
Obok przebiegały kolumienki piechurów rozwijających natarcie dalej, za miasto. Taplała się przez wodę kompania moździerzy, niosąc w jukach rury i podstawy swoich osiemdziesiątekdwójek.
Woda już poczynała spływać, opadała, sięgała ledwie do pół łydki.
Nadszedł dowódca pułku z paroma oficerami sztabu, z łącznikami i radzikami dźwigającymi radiostacje na plecach. Przystanął obok naszych i nim zdążyli zameldować, spytał:
— Kto pierwszy był w mieście?
Czernousow i Tomasz spojrzeli po sobie i prawie równocześnie wskazali na stojącego opodal chorążego żandarmerii, który ochlapany błotem, z brunatną plamą smaru na rękawie, ż rozerwaną o druty cholewą buta nie bardzo był podobny do siebie.
— Mładszy lejtienant pierwyj — rzekł starszyna. — Chciałem ja polski medal dostać, ale on nogi ma zdrowsze.
— Chorąży dwa razy piechotę podrywał — dodał Czereśniak.
Pułkownik bez słowa wyjął z kieszeni medal „Zasłużonym na Polu Chwały”, przypiął wyprężonemu oficerowi do piersi.
— Ku chwale ojczyzny.
— Po papier zgłosisz się jutro do szefa sztabu... A wy kto? — zwróci się do czołgistów.
Kos wystąpił pół kroku i zameldował:
— Obywatelu pułkowniku, załoga czołgu, „Rudy”.
— Hydraulicy?
— Nie rozumiem.
— Wy odkręcaliście kurek. Dziękuję i zapamiętam — kolejno począł ściskać dłonie wszystkim trzem.
Trzymał jeszcze w swym ręku Gustlikową łapę, gdy z tyłu do Janka podkradła się Marusia i dłońmi zasłoniła mu oczy.
— To ty! — zgadł chłopak i z tonu było wiadomo, o kim myśli.
— Ja — popiskując z uciechy rzuciła mu się na szyję.
Pułkownik, słysząc dźwięk żołnierzowi nieprzystojny, obrócił zagniewaną twarz, ale zamiast przygany rzekł tylko:
— Załoga!
Stanęli wszyscy na baczność. Ogoniok z ręką na szyi Kosa. Niecierpliwie warczał Szarik, który nie wiedział, czy ma prawo już rzucić torbę sanitarną i witać, czy powinien siedzieć na baczność, i to z ogonem w chłodnej wodzie.
— Zostańcie w tym domu, wymyjcie się i wysuszcie. Tu was znajdzie armijny gospodarz pancernych. Z rubieży Ritzen będzie wprowadzał do walki szybką grupę.
— Nasz generał? — spytał Gustlik.
— Wasz. A jeńców moi piechurzy zabiorą.
— Bez tego jednego. — Kos wskazał na Kugla.
— Czemu to? — Dowódca pułku zmarszczył brwi.
— Wiemy już, kto taki. Komendantowi miasta się przyda, żeby tu porządek robić.
— Dobra — kiwnął głową piechur, zasalutował i odszedł w ślad za swym pułkiem.
Dopiero teraz Marusia, przytulona do Kosa, zabrała psu torbę i wilczur począł szaleć w powitalnym tańcu, ochlapując wszystkich błotem i wodą.
— Nie ciesz się, Szarik — powiedział smutno Saakaszwili, przytrzymując kudłate łapy na swej piersi. — „Rudy” spalony. Zostaliśmy bez pancerza nad głową.
— Pozdrawlaju — zwrócił się Czernousow do chorążego.
— Ja też, choć przedwczoraj nie życzyłem wam dobrze — ściskał mu rękę Kos i dodał: — Rzeczywiście, chodźmy się suszyć.
Ruszyli do sieni, przepychając się w drzwiach.
— Z wami lepiej zgubić niż z innymi znaleźć — rzekł żandarm.
— Cóż my? — odpowiedział Czernousow. — Ludzie jak ludzie.
— Panie chorąży — idący na końcu Czereśniak przytrzymał oficera za rękę — ja bym nóż i maść prosił, bo to się potem zapomni.
46. Bicie zegarów
Czas bywa często cenniejszy od chleba i od naboi. Tylko nowicjusz w żołnierskim rzemiośle namyśla się, zwleka i marnotrawi minuty w oczekiwaniu na godzinę odpoczynku. Frontowy wyga potrafi na komendę zasnąć, jak i ruszyć do walki w kilka sekund po obudzeniu. Podczas przerwy w marszu broń nie zwlekając oczyści, guzik przyszyje, pożywi się sucharem z konserwą, wiedząc, że przed nim los niewiadomy, że za chwilę może paść nowy rozkaz. Umiejętność oszczędzania chwil, bardzo przydatna każdemu, kto nie ma ochoty marnować dni swego życia, jest żołnierzowi równie potrzebna jak dobre strzelanie.
Kiedy po zdobyciu Ritzen dowódca pułku kazał załodze „Rudego” czekać na armijnego szefa pancernych, czołgiści razem ze zwiadowcami Czernousowa natychmiast zagospodarowali ceglany dom przy głównym placu. Na parterze urządzili łaźnię i pralnię, na piętrze kwaterę główną w ogromnym, prawie pustym pokoju.