Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Oknami, dawno już pozbawionymi szyb, a nawet częściowo ram wyrwanych podmuchem bomb lotniczych, wpływało do wnętrza słoneczne ciepło i pośpieszny, falujący gwar dofrontowej arterii. W stronę wyłomu w obronie niemieckiej szły przez miasto bataliony piechoty, jechały dywizjony artylerii, sunęły ciężkie kolumny saperskie i transporty amunicji. Po bezchmurnym niebie, jak na ogromnej błękitnawej tafli holendrowała szerokimi łukami dyżurna para myśliwskich samolotów, połyskująca w słońcu.

Mieszał się zapach kwietniowej zieleni z ostrą wonią benzyny i smarów, a warkot samochodowych silników z chrzęstem kroków i szczękaniem broni.

Słychać było pokrzykiwania i rozmowy, a czasem jak podmuchy wiatru dobiegały, wyrastały i cichły piosenki opowiadające o Kasi, która wyganiała wołki, o rosyjskiej rzece, szerokiej i głębokiej jak Wisła, o Wiśle podobnej do Wołgi i o machorkowym skręcie do podziału na dwóch. Splatały się słowa rosyjskie i polskie tak ściśle, że czasem i odróżnić trudno, kto maszeruje, kto śpiewa. Pożyczali sobie frontowi żołnierze nie tylko machorki i naboi, nie tylko sucharów i granatów, lecz także słów. Nikogo nie dziwiło, jeśli Rosjanin pytał: „która godzina”, czy wolał „napszud do diabła!”, czy też kiedy Polak mówił „bombiożka” lub „kartoszka”. Nikt temu się nie dziwił, bowiem wspólna robota i wspólna walka wspólnego wymaga języka.

Rozcwietali jabłoni i gruszy,
a ja spodni uprasować muszę

— wyśpiewywał Saakaszwili nie po gruzińsku, nie po rosyjsku i nie po polsku, lecz w języku całkowicie dla wszystkich zrozumiałym.

Stał przy desce okrytej kocem, opartej jednym końcem o parapet, a drugim o przewróconą na bok szafę i owinięty w pasie kraciastą chustką, podobny w tym stroju do Szkota, rzeczywiście prasował spodnie wielkim krawieckim żelazkiem na węgle. Co chwila przerywał, machał nim w powietrzu, żeby rozpłomienić żar, a kiedy wracał do roboty, mocniej buchała siwa para z mokrego drelichu.

Z kłębów pary, tak jak z wody albo ognia, można wróżyć, można w nich przyszłość zobaczyć i czasem tak się wyraźnie ułożą, że widzisz albo czołg, który przyjaźń oznacza, albo las zapowiadający podróż, albo wstążkę z dziewczęcych włosów. Tyle że choć wody przy skrapianiu nie żałował, to dziś nic się pokazać nie chciało. Przeciąg od okna zwiewał parę niszcząc wszelkie szanse na wróżbę. Żeby choć Lidka była, można by o sercowych sprawach pogadać. Głodny głodnego zrozumie. Ale ona gdzieś przy sztabie, na radiostacji generalskiej pracuje. A tam oficerów jak naboi w magazynku pepeszy i co jeden to gładszy, jaśniej od innego świecący...

Prysnął wodą, przypiekł żelazkiem i ostro przejechał po portkach nie bardzo mogąc zrozumieć, co go znowu tak nagle zdenerwowało. Może Czernousow stukający bez przerwy młotkiem, a może Tomasz poświstujący stale tę samą melodię.

Bosonogi szeregowiec Czereśniak przykucnął na podłodze w kącie, obok powieszonej na gwoździu rogatywki rotmistrza i odzyskanego plecaka. Z ponurą miną przytwierdzał guzik igłą podobną do szydła i grubą, podwójnie złożoną nicią długości trzech łokci — każdy ścieg musiał dociągać rozkrzyżowując ramiona, ale za to był pewien, że drugi raz mu nie wypadnie nawlekać.

Szył i jednocześnie rozmyślał, jak to się człowiekowi nie wiedzie. Oto na przykład dobra harmonia przepadła, a marne buty, które w nocy zostawił pod ścianą na tyłach wroga, nie przepadły. Stały sobie w tym samym miejscu przez cały ten czas, co on się przez front przekradał, i nawet kiedy piechota szturmowała, nikt ich nie trącił, nie mówiąc już, żeby granat na kawałki rozerwał. Jakby przepadły, trudno, strata bojowa, i musieliby nowe dać, bo żołnierzowi na bosaka nie przystoi. A jakby nie dali, to on sam u byle jakiego cywila miałby prawo zabrać, wojenne prawo, bo kiedy bitwa, to tak być nie może, żeby cywil, i to w dodatku nieprzyjacielski, tupał całymi podeszwami, a żołnierz gołą piętą błyskał.

Na taborecie, obok, w koszuli z zawiniętymi rękawami siedział Czernousow. Między kolanami trzymał postawione na oparciu krzesło i wdziawszy but na drewnianą nogę niczym na kopyto, przybijał zerwany obcas, rytmicznie waląc młotkiem. Zdjął go wreszcie, obejrzał i wzdychając z ulgą, podał Tomaszowi.

— Pobieda niedaleko, powinien wytrzymać.

Miał nadzieję, że to koniec szewskich reperacji, ale z drugiej strony jego własny zwiadowca', szczupły i drobny chłopak, wysuwał do przodu bosą stopę i już mu podawał następny — zgrabny, z malutkiej nogi bucik z miękką cholewką.

Wot czort! — starszyna wykrzywił twarz, by nie połknąć gwoździ trzymanych w kącie warg. — Skolko u was nog?

Zwiadowca po cichu zliczył, dotykając palcem.

— Dwie — upewniwszy się odrzekł spokojnie i dodał, wskazując bucik:

— Eto Marusi. Ja jej swój pożyczyłem, żeby mogła iść z Jankiem na progułku.

Starszyna uśmiechnął się, a potem groźnie nastroszył wąsy i trącił trzymany przez żołnierza pęczek zreperowanych wcześniej buciorów.

— A eto! Rozmnożylis kak tarakany...

— Co znaczy? — spytał Czereśniak podciągając krótkie cholewy.

— Tarakan? — zdziwił się Saakaszwili i wzruszył ramionami. — Jak to będzie po polsku... Czarny, sześć nóg, szybko biega i bardzo wredny.

— Ja wiem — rozpromienił się Tomasz, gdyż to mu przypomniało partyzancką przeszłość. — W lesie taką zagadkę opowiadali: esesman na koniu.

— Nie, skądże! — oburzył się Grigorij. — Czego stworzenie brzydkim słowem obrażać? Ja zaraz sobie przypomnę, bo to po polsku tak jakoś jak pustynia... Kizył-kum, Kara-kum... Kara-much?

— Luch — sprostował Czereśniak. — Nie much, tylko luch.

Na ścianie za jego plecami niskim głosem odezwał się zegar i Tomasz natychmiast spochmurniał, westchnął, ze złością wrócił do przyszywania guzika. Saakaszwili i Czernousow wymienili porozumiewawcze spojrzenia, zerknęli na ładowniczego i wzięli się z powrotem do roboty.

Zegar bił dalej spokojnie i dostojnie, z dużymi pauzami, w których wygasał metaliczny dźwięk gongu. Cichło właśnie dziewiąte uderzenie, kiedy za nie domkniętymi drzwiami usłyszeli wołanie Jelenia:

— Daroga, sojuszniki!

Wszyscy z zainteresowaniem spojrzeli w tę stronę. Chwilę nikt nie wchodził, potem szczęknęła klamka i u futryny pojawiła się noga. Gustlik miał widać obie ręce zajęte, bo końcem buta zaczepiał i odciągał drzwi. Stanął w nich wreszcie rozpromieniony, z włosem rozwianym przez wiatr, czołem lśniącym od potu i czekał oparty o framugę, pragnąc dać wszystkim okazję do podziwiania przytaszczonego łupu.

Brązowe liście winnej łozy większe od męskiej dłoni i pracowicie w drewnie wycięte wiły mu się pod brodą, sterczały na boki koło pasa. Wśród gałęzi i wspomnianych wyżej liści lśniły mosiężne cyfry rzymskie i wskazówki, a nieco wyżej duże klapki osłaniały dziuplę, z której lada moment mogły wyskoczyć wesolutkie kukułki i zawiadomić, która godzina. Wieńczyła to wszystko ozdobna deska, będąca skrzyżowaniem stolnicy z tarczą, na której brakowało tylko herbu przyszłego właściciela.

Nikt nie rzekł ani słowa, więc Jeleń przekonany, że tamtych zamurowało z zachwytu, sam postanowił złożyć konieczne wyjaśnienia.

— Muzykantów w tym Ritzen nie było. Przejrzołech, Tomiczku, pięćdziesiąt domów abo więcej, byłęm w dziesięciu sklepach i nikaj nic. Ale mioł żech dobra idea: podziwejcie się, chłopcy, na ten zegar... Z muzyką jest!

Z kukaniem i z muzyką...

Czereśniak wstał, rzucił na plecak mundur i szydło, nie dbając, że się nici poplączą, lecz zamiast ruszyć z wyciągniętymi rękami po dar, pokręcił tylko głową i wsparłszy łokcie o parapet, zaczął wyglądać przez okno.

Jeleń postąpił naprzód. Trzasnęły drzwi za jego plecami.

— Co ślipisz jak na trumna? — warknął w stronę Saakaszwilego. — Zegara żeś nie widzioł?

— Pomysł, Gustliczku, dobry — odpowiedział Grześ i postawiwszy żelazko na kocu, podszedł do przyjaciela. — Tyle że mało oryginalny.

138
{"b":"759768","o":1}