— Nale, prędzy by Szarik kopidoła ukrodł, niż kopidół jego — mruknął Jeleń.
Janek kucnął, osłaniając oczy od słońca, rozglądał się po cmentarzu.
— Jest, nie zginął — ucieszył się — ale tkwi tam nieruchomo, jakby coś zwietrzył, jakby zwierza jakiego wystawiał.
— Gwizdnij — poradził Gustlik.
— Poczekaj — wstrzymał go Wasyl. — Przygotujcie broń.
Dowódca i mechanik mieli pistolety, a Janek i Gustlik automaty.
Przesunęli je na piersi, odbezpieczyli. Jeleń z niezadowoleniem burknął:
— Umrzyków bydemy strzyloć?
— Zobaczymy. Ostrożność nie zawadzi — odpowiedział mu spokojnie Semen i rozkazał: — Wy dwaj, po lewej stronie alei, a my z Jankiem po prawej. Kryć się za mogiłami, zachować odstępy. Dam znak, to poszczujesz psa.
Zdziwieni rozkazem ruszyli jednak ostrożnie, przygięci ku ziemi, szybko przebiegali od drzewa do drzewa, od grobu do grobu.
Szarik tkwił nieruchomo na sztywnych nogach, wpatrzony w duży, kamienny grobowiec, złożony z ciosanych płyt piaskowca, podobny do kaplicy. U szczytu stał anioł z utrąconą ręką. Mury miały po obu stronach okienka, z przodu grubą kratę, robioną chyba u wiejskiego kowala. Za kratą widać było płytę z resztkami złoconego napisu.
Wasyl skinął ręką, ale Kos nie posłuchał. Zamiast poszczuć psa, szepnął mu „waruj!” i Szarik niechętnie opadł na ziemię za szeroką mogiłą. Janek przepełznął do swego dowódcy i szeptem powiedział:
— Krata odchylona i ziemia z buta leży na kamieniu. Tam jest człowiek.
Jakby na potwierdzenie tych słów we wnętrzu grobowca zamajaczył cień, skrzypnęły zardzewiałe zawiasy i wyszedł grabarz. Mrużąc oczy od światła zobaczył psa i żołnierzy, pokiwał głową.
— Panowie tutaj, a mieli oglądać pod murem. Widać piesek przyprowadził. Dobry pies. Panom jeszcze czego trzeba?
Szarik wyszczerzył kły i warknął.
— Jak niczego nie trzeba, to chodźmy, panowie, bo noc niedaleko i zamykać pora.
Pies warknął powtórnie, obejrzał się na Janka i dwukrotnie szczeknął w stronę grobowca.
— Kto tam jeszcze jest w środku? — spytał Kos.
— W środku? Nikogo nie ma — grabarz nie oglądając się szedł do środkowej alejki.
Naprzeciw niezdecydowanie ruszył w jego stronę Jeleń.
— Tam jeszcze ktoś jest — powtórzył Janek.
Zrobił krok naprzód w stronę kraty i w tej samej chwili z okienka grobowca huknął strzał. Kula gwizdnęła tuż obok, strąciła blaszany wieniec z krzyża na sąsiedniej mogile.
Odruchowo wszyscy czterej przypadli do ziemi. Wasyl wypalił pierwszy i krzyknął: „Ognia!” Załoskotały dwa automaty, lecz niespodzianie odpowiedział karabin maszynowy, przy dusił seriami do ziemi.
— Pozór! — krzyknął Jeleń.
Cisnął granat i silny wybuch targnął powietrzem, strącając z wierzchołka nadtłuczonego anioła. Nim dym opadł, unieśli głowy, by znowu rozpocząć ogień, ale przez kratę tamci ze środka wysuwali na bagnecie kawałek białej szmaty.
— Wylezejcie, raus! — krzyknął Jeleń.
Komenda została zrozumiana właściwie i jeden po drugim z grobowca wyszło siedmiu Niemców, rzucając broń na ziemię.
— Wszyscy? Alle? — spytał Gustlik.
Unosząc ręce ku górze, zgodnie kiwali głowami.
— Dobra jest — powiedział Wasyl. — Tyle że grabarz nam zwiał.
— Jeszcze nie zwiał — odrzekł Kos. — Goń, Szarik, goń!
Wilczur rzucił się w pościg, a tymczasem Niemcy wyszli na alejkę, czekali cierpliwie. Jeleń zebrał broń, chwyciwszy rzemienie w garść, zarzucił ją sobie na plecy jak ochapkę drewna. Wyszli przez bramę na pole i tam zobaczyli grabarza leżącego na ziemi. Szarik siedział nad nim z obnażonymi kłami i cicho warczał.
— Do nogi, Szarik! — rozkazał Kos. — A ty wstawaj!
— Nie ugryzie? — dopytywał się tamten lękliwie.
— Nie.
— Na pewno?
— To ty, pieroński kopidole, z Niemcami trzymosz? — Jeleń podszedł i wolną ręką uderzył na odlew.
Grabarz miękko zwalił się na ziemię.
— Co robisz? — krzyknął ostro Semen i oczy mu pociemniały. — Jeńca bez broni...
Janek przybladł. Niespodziane uderzenie, niespodziany okrzyk dowódcy wytrąciły go z równowagi.
— Po co ich wszystkich prowadzić? — zawołał wysokim, łamiącym się głosem. — To ci, co włosy zbierali i lalki. A ten, ten drań, dlaczego on z nimi? Dlaczego? Przecież Polak.
— Polocy som rozmaici. Ja jego bym pirszego zabił — burknął Gustlik.
— Kapral Jeleń, kapral Kos — ostro uciął porucznik, ale nie wydał żadnego rozkazu i tylko miękko, już po swojemu spytał: — Chcecie być do nich podobni?
Wzdłuż brzozowego lasku wyszli na drogę, skręcili w stronę folwarku.
Przodem, równym rzędem, jeden za drugim kroczyli Niemcy i grabarz, bez komendy trzymali ręce splecione na karkach. Szarik biegał wokół nich, to z lewej, to z prawej, jak owczarek pilnujący stada. Dla niego jednego sprawa była oczywista i prosta.
Wasyl, idąc z rewolwerem w ręku, patrzył w piasek pod nogi i myślał o tym, że nienawiść jest zaraźliwa jak dżuma czy ospa. Ten chłopiec powinien grać w siatkówkę, chodzić na wagary, podpowiadać na lekcjach, uczyć się i wieczorami odprowadzać dziewczyny do domów, trzymając ich dłonie w swoich, kradnąc pocałunki w cieniu drzew. Jest inaczej. Nie gra w siatkówkę, nie uczy się, chce strzelać i zabijać.
Janek również szedł ze spuszczoną głową. Patrzył na buty idących przed nim Niemców i widząc, jak miękko, ostrożnie stawiają nogi, myślał, że są inni niż wówczas w Gdańsku, gdy łomotali obcasami o bruk i krzyczeli pod melodię werbli: Die Strasse frei den braunen Batalionen. Dziś byli podobni do ludzi, ale przecież...
— Może to oni zabili mi matkę i ojca? — szepnął cicho, nie spoglądając w stronę Semena.
— Być może zabili i mego — odpowiedział Wasyl.
Kos zamilkł. Pierwszy raz usłyszał, że ojciec Wasyla nie żyje, choć tyle czasu byli już razem z sobą, tyle dni spędzili w jednym czołgu, tyle nocy obok siebie przespali. Ale to on doradzał i pocieszał w sprawach najbliższych sercu, a tak się jakoś złożyło, że oni pytali go tylko o wojenne przygody lub o kształty i nazwy chmur, o to, jaką wróżą pogodę. I nie pomyśleli nawet, skąd dostaje listy, a od kogo listów nie dostaje.
Zbliżali się do folwarku. Spostrzegli ich już ludzie i między domami podniósł się krzyk:
— Szwabów, szwabów prowadzą!
— Kos z lewej, Grigorij z prawej — rozkazał porucznik. — Uważajcie, żeby ich nie pobito.
Szli chwilę w milczeniu, a potem Semen jeszcze raz podał komendę:
— Szybszy krok. Zdaje się, że dziś wyruszamy. Wozy się na drodze w kolumnę wyciągają.
Wszyscy obrócili głowy i między kłębami kurzu dostrzegli płaskie sylwetki czołgów, które w rudym świetle zachodzącego słońca wydawały się pokryte rdzą.
10. Zachodnia granica
Kolumna szła nocą, bez świateł, na zwiększonych odstępach między wozami. Nieśli się przez mrok w niskim ryku, chrobocie stalowych łusek, jak długi, pięciokilometrowy smok z bajki wyczarowany albo raczej może jak jeźdźcy okuci w zbroje, którzy ziemię od smoka uwolnić jadą.
Mijali wioski ciemne, bez jednego światła w oknach, ale przecież nie śpiące, patrzące ku nim zza płotów cieniami ludzi, powiewające zerwanymi z głowy czapkami i chustkami. Ciskano im niewidocznym, choć wiadomym i bliskim, kwiaty pozbawione przez noc barw, ale tym piękniejsze, bo kolorów ich mogli domyślić się z zapachu.
Do północy wóz miał prowadzić Saakaszwili i Wasyl kazał Jankowi spać.
Kos przyjął rozkaz bez uśmiechu. Dawniej, na początku, nie pojmował, że można śnić w dudniącym silnikiem czołgu, że można zasypiać na rozkaz i budzić się na komendę. Ale przecież nauczył się tego, a najważniejsze zrozumiał, że nie należy się budzić przed pobudką, że nie można wstać wcześniej, by się potem nie spieszyć, że nie można wieczorem marzyć z otwartymi oczyma w ciemności, bo czas jest liczony i siły są liczone. Czas i siły należą nie do ciebie, lecz do załogi, do czołgu, do pancernej brygady.