Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Teraz więc spał, ale budził się i znów zapadał w drzemkę. Wpół na jawie, wpół we śnie widziała mu się Polska jako marzenie i Polska jako prawda, jako rzeczywistość. Pierwsza zdawała się piękniejsza, nie było w niej takich ludzi jak grabarz i jak ci, co w Lublinie twarze odwracali, by na żołnierzy nie patrzeć. Druga była bardziej chropawa, mniej przyjazna. Nie mógł dać rady i rozstrzygnąć, która z nich lepsza. Kiedy zasypiał, wydawała mu się bliższa ta z marzenia; kiedy się budził i czuł pod plecami kabłąk metalu, skórę siedzenia, a tuż przed sobą dotykał gładkiej kolby erkaemu, kiedy przez otwarty właz nadciągały smugami zapachy z pól — lepsza wydawała mu się ta druga, trudniejsza, lecz prawdziwa.

Snuła się we śnie radość, że idą na front, gdzie okopy wyraźnie dzielą przyjaciół od wrogów, dobro od zła. Razem z tą radością splątany był lęk, jeszcze nie o siebie, o własne kruche ciało, ale o to, czy potrafi być równy załodze, czy nie nawali jak podczas ćwiczeń, na których generał powiedział:

„przegraliście bitwę” i Wasyl pokazywał zegarek.

Przystanęli na krótko w szczerym polu, pośród łąk. Z ziemi, jak pozbawione gałęzi, okorowane pnie, sterczały ku górze lufy baterii przeciwlotniczej. Saakaszwili obiegł czołg dokoła, macał dłońmi bandaże na rolkach, czy się nie poodparzały, a potem wrócił i zaraz ruszyli znowu.

Janek siadł za sterowniczymi dźwigniami, a Grześ, zająwszy jego miejsce, skręcił się w kłębek. Położył waciak pod głowę i spał smacznie.

Przez otwarty właz, jak przez drzwi domu w górach Kaukazu, wchodziły gwiazdy do wnętrza czołgu i do jego snu.

Motor pracował równo, szosa była pusta i gładka. Trzeba tylko pilnować czerwonego światełka na czołgu jadącym przed nimi. Kos siedział prawie bezczynnie. Od czasu do czasu poprawiał kierunek ściągnięciem drążka; zakręty zdarzały się rzadko.

Przypomniał sobie dawny bardzo wieczór. Wracał z matką i ojcem ze spaceru motorówką po Zatoce Puckiej. Tak jak dziś słychać było spokojną pracę silnika i jak dziś lekki wiatr owiewał jego rozgrzane czoło. Siedzieli na dziobie, patrząc na coraz bliższe światła Gdańska. Nagle z jakiegoś wojennego okrętu wystrzeliła rakieta i Janek się przestraszył, drgnął. Matka przytuliła go mocniej: „Nic się nie bój. Póki jesteś z nami, nic ci się nie stanie”. Ojciec powiedział: „Nie rozpieszczaj go. Zawsze z nami nie będzie.

Musi się nie bać świata, również wówczas, gdy jest sam”.

Nagłą falą przypłynęła tęsknota. Wiedział, że matka nie żyje, a ojciec zaginął na wojnie. Do tej pory nie odnalazł najmniejszego śladu, nie ustalił nawet w przybliżeniu, co się z nim stało. Sam jest, zagubiony na dnie nocy.

Prowadzi czołg w stronę frontu, na spotkanie bitew. Jeśli zginie, to nikt, absolutnie nikt...

— Co u ciebie, Janek? — rozległ się w słuchawkach głos Semena.

— W porządku. Temperatura wody i oliwy normalna...

— Nie o to pytam. Co poza tym?

— Dziękuję. Wszystko dobrze.

Gdy pociemniało przed świtem, znowu zmienili się miejscami. Teraz Janek również zapadł w sen głęboki, ciężki, a usypiając czuł tylko stwardniałe od pracy mięśnie ramion i nóg.

O szarówce wjechali do lasu i nim niebo z granatowego stało się niebieskie, nim drzewa odzyskały skradzione nocą liście, przypadli pod koronami sosen, znieruchomieli i ucichli. Coraz dalsze silniki gasły, obstępowała ich cisza, a z bliska, od zachodu, przyszedł nerwowy łoskot dział i moździerzy. W pauzach chwytali suchy trzask serii. Od czasu do czasu szedł górą falujący pomruk silników i zwalał się nagle w dół rykiem wybuchających bomb. Nawet tych bomb Kos nie słyszał i spał z twarzą wtuloną w sierść Szarika, który, bojąc się go zbudzić, jedną łapę trzymał sztywno ku górze.

— Janek... Janek, obudźże się! Spisz jak stary żołnierz. Obudź się i wyłaź. Generał przyszedł.

Tym razem zbiórka odbyła się inaczej niż zwykle — nikt nie formował szeregów, siadali grupkami w cieniu, opierając się plecami o pnie drzew.

Generał stał przy grubej, prostej sośnie; palił fajkę i spokojnie czekał, aż się zbiorą.

Patrząc na czołgi ukryte w lesie, na swych pancerniaków, ważył w myśli groźną siłę, jaką stanowi osiemdziesiąt parę wozów bojowych i przeszło dwa tysiące zbrojnych, którymi dowodził.

Prawie czterdzieści lat temu ojca jego aresztowała carska żandarmeria na barykadach Łodzi. Zesłany wraz z rodziną znalazł się daleko, na Syberii.

Rodzice nie doczekali, ale teraz syn wraca do ojczyzny i to z nie byle jakim posagiem.

Z przyczółka na zachodnim brzegu Wisły jest do Warszawy sześćdziesiąt kilometrów, a jeszcze sto kilometrów dalej — Łódź. Naturalnie uderzenie nastąpi nie od razu, trzeba zebrać siły. Teraz gra toczy się o utrzymanie tego skrawka ziemi, ważnego jako odskocznia. Ale potem, gdy front ruszy, pragnąłby być ze swą brygadą na ostrzu pancernej strzały, załomotać gąsienicami o bruk, po którym ojciec szedł do przędzalni, z którego rwał kamienie w dniach rewolucji.

Generał zobaczył, że nadciągnęła ostatnia załoga, wydmuchnął kłąb dymu, wystukał popiół o obcas i zrobił pół kroku naprzód. Skośny promień słońca, jasny jak w południe, ale jeszcze nie upalny, prosto z rosy wyjęty, padł mu na ramiona i włosy.

Janek dopiero teraz spostrzegł, że dowódca jest w nowiutkim, świeżo odprasowanym, być może nawet po raz pierwszy założonym mundurze.

Srebrne wężyki na rękawach i naramiennikach świeciły nie przydymione kurzem. Jak na święto — pomyślał.

— Święto dziś, chłopcy — powiedział generał. — Idziemy za Wisłę...

Usłyszeli nagły, narastający gwizd, potem bulgot dartego powietrza nad głowami. Za lasem, w stronie drogi, którą przyjechali, błysnął ogień, huknęły wybuchy. Wronę lecącą ponad drzewami poderwało ku górze, zawirowało nią jak czarnym krzyżem, a potem spadła bezwładnie ku ziemi, zabita hukiem.

Generał nie obejrzał się, ciągnął dalej:

— Za Wisłą gwardia zdobyła przyczółek. Hitler rzucił na nią jedną dywizję, drugą. Odparli je, osadzili na miejscu. Rzucił trzecią, pancerną, nazwaną imieniem Hermanna Göringa. Tam teraz, chłopcy, ciężko, bardzo ciężko.

Urwał na chwilę, nie chcąc przecież powiedzieć, że owa dywizja ma ogromną przewagę: trzy razy tyle czołgów i siedem razy więcej ludzi niż nasza brygada.

— Niemiec bez przerwy bombarduje przeprawy, tłucze z artylerii, rzuca coraz to nowe siły do ataku i spycha gwardię ku rzece. Dowództwo wzięłoby pewno jakąś radziecką jednostkę pancerną do pomocy, ale nie ma żadnej pod ręką. Dowódca Frontu nas posyła na przyczółek. Słusznie, tak być powinno, bo tamtędy droga do Warszawy prowadzi... Wiem, że dla wielu będzie to pierwszy bój. Ale ja wam wierzę. Wiem, że dorównacie gwardii, że nie przyniesiecie wstydu. Szykujcie wozy, wkrótce idziemy na przeprawę.

Od chwili już nadciągał górą niespokojny, niski ryk silników, potem załomotała artyleria przeciwlotnicza i nad głowami czołgistów pojawiły się bombowce rozluźniające gwałtownie szyk. Z przeciwnej strony, od słońca ześlizgiwały się ku nim ostrodziobe jastrzębie myśliwców. Dobiegł na ziemię trzask podobny do darcia płótna, jeden z samolotów zadymił i wszystkie naraz, nie czekając wyjścia nad cel, sypnęły w dół bomby.

Metalowe krople zamigotały w słońcu, rosły coraz gwałtowniej. Padli na ziemię, wtulili twarze w mech i zaraz poczuli, jak drgnęło, zakołysało się wszystko. Bomby sięgły ziemi nieco dalej, za lasem. Gorący podmuch przyniósł ich huk i smród trotylu, a tuż potem w skośnych promieniach słońca zawirował kurz i grudy ziemi.

— Wkrótce na przeprawę — powtórzył generał stojąc w tym samym miejscu. — Idziemy na tamtą stronę. Zapamiętajcie, że drogi z powrotem nie ma. Gdzie my, tam granica ojczyzny. To wszystko.

Strzepnął z rękawa kurz, ruszył przed siebie, ale przystanął jeszcze i zawołał porucznika Semena.

— Wozy dowództwa przeprawiają się po pierwszej kompanii.

Pójdziecie pod wioskę Ostrów, gdzie stanie sztab brygady, jako odwód. Ale nie będę was trzymał na rozjazdy, nie stać nas na to. Jeśli zajdzie potrzeba, ruszycie na pomoc.

22
{"b":"759768","o":1}