Oto właśnie ta chwila, o której mówili wczoraj przed wieczorem — przerwali się, są o paręset metrów od mostu. Jeśli zdążą, jeśli zaskoczyli przeciwnika, być może za kilka minut będą po tamtej stronie, w Warszawie.
„Rudy” rozpędzał się coraz ostrzej, przechodząc na wyższe przekładnie gnał z łoskotem po bruku, mijał biegnących piechurów, jak koń czelnego rycerza, spięty ostrogami. Mieli teraz most prosto przed sobą, jak kwadratowy tunel, a na drugim, wysokim brzegu domy z pióropuszami dymów, z czerwonymi chorągwiami pożarów. Dzieliło ich od wjazdu dwieście, sto pięćdziesiąt, sto metrów...
Pośrodku mostu trysnął szeroki, jaskrawy błysk. Kratownica dźwignęła się niechętnie ku górze, zjeżyła pionowo i dopiero wówczas spadł na nich podmuch eksplozji.
Nim jeszcze huk wybuchającego trotylu zdążył zagłuszyć wszystko, Wasyl krzyknął do mechanika:
— Hamuj!
Jeśli nawet Saakaszwili usłyszał to słowo, nie zdążył wykonać rozkazu.
Czołg stanął w miejscu jak przechodzień, w którego nagle od czoła uderzy podmuch huraganu, a potem mieląc bezsilnymi gąsienicami po kostce, dał się zepchnąć, obrócić i bokiem stanął tuż nad skarpą wysokiego podjazdu.
Z góry waliły się poszarpane, wygięte strzępy stali. Wasyl zdążył jeszcze dostrzec, że z naszej strony rzeki ocalało jedno przęsło, i w tej samej chwili w pancerz uderzył ciężki cios. Błysk wybuchu przeniknął wprost pod czaszkę do mózgu, szarpnęło całym wozem.
Janek zobaczył kątem oka, że Grześ z odrzuconą w tył głową skręca się na siedzeniu. Chciał chwycić drążek sterowy, ale pociemniało mu w oczach, ręka nie usłuchała rozkazu. Czuł jeszcze, że czołg, rzucony ślizgiem po bruku, zachwiał się i zwalił wstecz na dół.
— Grab jeden, ja Wisła — wołał głos Lidki w słuchawkach — Grab, gdzie jesteś? Odpowiedz... Odbiór.
Chciał odpowiedzieć, poruszał ustami nie mogąc wydobyć z gardła żadnego dźwięku. Pod powieki napływały długie smugi o barwie świeżo wyłuskanych kasztanów i włosów Marusi. Chwycił go lęk, że już niczego w życiu nie zobaczy wyraźnie i nie będzie mógł listu przeczytać, który ona na pewno wysłała ze szpitala. Usłyszał jeszcze bolesne skomlenie psa, a potem wszystko wokół zgasło, przestało istnieć, rozpłynęło się w ciszy.
Zgasł silnik. Wasyl otarłszy krew z czoła otworzył właz. Zjechali tyłem po skarpie i stali teraz z lufą utkwioną w niebo, osłonięci od wroga nierównością nasypu. Czując ostry, mdlący ból w karku, zawołał:
— Janek! Gustlik!
Odpowiedziała mu cisza.
— Grześ! Chłopcy!
Znowu cisza. Z dna dobywał się swąd płonącej oliwy. Ogarnął go lęk, że lada chwila mogą buchnąć płomienie. Sięgnął ręką do Jelenia, który bezwładnie zwisał na uchwycie zamka. Objął go, zaczął dźwigać z wozu.
Po bruku łomotały kroki nadbiegających piechurów.
19. Polowy szpital i poczta polowa
Pierwszy zaczął działać Szarik.
Kuchcik, który przyniósł mu rankiem kaszę, zostawił nie domknięte drzwi. Pies leżąc na swym posłaniu pochłeptał trochę, ale nie skończył.
Tęsknota była silniejsza niż głód.
Wiedział, że przywieziono go tutaj razem z Jankiem Kosem i jego przyjaciółmi, że razem byli w dużej sali pachnącej krwią, gdzie ktoś obcy o delikatnych dłoniach zajął się jego złamaną łapą. Potem ból stał się tak silny, że przesłonił wszystko ciemnością pozbawioną woni i dźwięków. Kiedy znów wróciła mu zdolność spostrzegania i odczuwania zapachów, leżał samotny w tym niedużym pokoiku, do którego przynoszono jedzenie. Nie wiedział, gdzie jest jego pan, i to sprawiało, że jadł bez apetytu, bez radości.
Drzwi zawsze były starannie zamknięte, dopiero dziś została w nich wąska szczelina. Szarik wstał na trzy łapy, ale zawirowało mu wszystko w ślepiach, zachwiał się i upadł. Leżał chwilę na lewym boku, ciężko dysząc.
Szybko wznosiła się pierś pokryta nastroszoną, zmierzwioną sierścią, drgała skóra na zapadniętym brzuchu. Przednią prawą łapę miał grubo oblepioną gipsem, łeb przewiązany bandażami.
Nie zrezygnował po pierwszej próbie, lecz wstał ostrożnie i chwilę trwał w bezruchu oparty bokiem o mur. Teraz poszło lepiej; czuł, że kręci mu się w głowie, ale ciemność nie przesłaniała oczu. Wzdłuż ściany pokuśtykał z wolna do drzwi. Nie mógł otworzyć ich łapą ani obandażowaną mordą, więc pchnął bokiem. Usunęły się pod ciężarem, pies znowu upadł, ale teraz droga stała przed nim otworem. Na korytarzu jaskrawo świeciła nie osłonięta kloszem żarówka, drzwi do sal były uchylone, a za nimi spał ciepły półmrok jesiennego poranka.
Szarik podniósł się po raz trzeci i ruszył korytarzem, uparcie węsząc.
Zapachy lekarstw tłumiły wszelkie inne. Nos nie mówił mu, gdzie ukryto Janka. Postanowił szukać. Przekuśtykał wzdłuż ściany, wśliznął się z korytarza do sali i wędrując pod łóżkami obszedł wszystkie kąty.
Na łóżkach leżeli ludzie, ale sami obcy. Nie, to nie tutaj. Powlókł się do następnych drzwi. Prowadziły do malutkiego pokoju z kaflowym piecem ustawionym w rogu, z trzema łóżkami pod ścianą i jednym pod oknem.
Dopisało mu szczęście. Zaskowytał z radości i liznął zwisającą rękę, która była ręką jego pana. Zaskomlał cichutko po raz drugi, ale odpowiedziała mu cisza. Widocznie Janek śpi. Nie szczekał, by go nie budzić.
Ruch przyspieszył strumień krwi w żyłach, a radość dodała sił. Szarik tą samą drogą wrócił do swej komórki, chwycił zębami za posłanie — sienniczek uszyty z żołnierskiego płaszcza, wypchany słomą. Ciągnął go teraz przez korytarz, przystając co kilka kroków, dysząc ciężko z wysiłku. Dotarł wreszcie do sali, wśliznął się przez drzwi i tak szybko, jak tylko potrafił, skrył się w cieniu pod łóżkiem, słysząc bliskie kroki.
Szarpnął jeszcze parokrotnie siennik, wciągając go do kąta i znowu pociemniało mu w oczach. Upadł na bok, nie widząc nic przed sobą, niezdolny wykonać żadnego ruchu.
Czuł, że ten ktoś, kto za nim wszedł do pokoju, przykucnął. Chciał na niego warknąć, ale poczuł lekkie dotknięcie i w zapachu wyłowił coś znanego.
Chciał otworzyć ślepia, udało mu się rozewrzeć jedną powiekę. Zobaczył znajomą dziewczynę, ubraną w biały fartuch, pod którym na prawym ramieniu widać było zgrubienie bandaża.
Usiłował sobie przypomnieć. Zwidywało mu się pole, kasza z mięsem, człowiek, który był wrogiem i siedział na drzewie... Nie potrafił tego wszystkiego połączyć i zrozumieć. Uspokoił się jednak, zamknął ślepie i wypoczywał pod pieszczotliwymi dotknięciami. Wracały mu siły.
Do pokoju znowu ktoś wszedł, odezwał się zdecydowanym, ostrym głosem. Szarik zjeżył sierść, dźwignął łeb i zobaczył wysokiego człowieka w okularach z łysą, połyskującą głową, a za nim jeszcze dwu innych.
Dziewczyna, która go gładziła, stanęła na baczność, odpowiadała dźwięcznym, jasnym głosem.
— Dzięki niemu nie tylko ja żyję, ale batalion gwardii kapitana Baranowa ocalał, wyszedł z okrążenia...
— Przestańcie mi głowę zawracać. Tu nie obóz pionierski, nie miejsce na bajki o bohaterskich psach.
Z czwartego łóżka, tego, które stało przy oknie, dźwignął się ranny i usiadł. Lewe ramię miał w gipsie na rusztowaniu, sterczące prostopadle do ciała.
— Towarzyszu profesorze, starszy sierżant gwardii Czernousow melduje, że ona mówi prawdę — zdrową ręką pogładził wąsy i dodał: — Wypiszcie, towarzyszu profesorze, ze szpitala.
— Ten znowu o swoim. Jakże cię wypiszę z tą łapą sterczącą w gipsie.
Bzdura — doktor machnął ręką i wrócił do poprzedniego tematu. Warunki i tak są trudne, walczę o życie ludzi, a wy mi chcecie tutaj zrobić cały skład bakterii.
— Ja zdezynfekuję...
— Dość. Psa przenieść z powrotem — pokazał ręką w stronę drzwi i zdziwiony dodał: — A wy co tu robicie?
Na progu w hełmofonach i płaszczach stało dwu czołgistów.
— Nie pora na odwiedziny — rozgniewał się profesor podchodząc bliżej i spostrzegłszy wężyk generalski na naramienniku jednego z nich, dodał: — Nie pora, towarzyszu generale.