Ruszyli za tyralierą, przecięli placyk, wjechali w ulicę. Orientując się na błyski i wybuchy granatów bili z działa i karabinów maszynowych do okien, do piwnic. Szli samym środkiem jezdni. Grupy szturmowe znikły w bramach, przedzierały się przez podwórza i korytarze, tylko od czasu do czasu, jak szydło idące ściegiem przez gruby koc, wynurzały się na ulicę, by z krzykiem dopaść następnego domu.
Podjechali w ten sposób do zakrętu ulicy i tutaj Kos spostrzegł tego samego cywila przyklejonego do węgła, jak unosząc rękę pokazywał za zakręt muru i dłońmi rysował w powietrzu kształt grzyba.
— Uwaga, za zakrętem bunkier — ostrzegł Janek.
Wysunęli się ostrożnie i rzeczywiście o niespełna sto kroków zobaczyli betonową kopułę przywartą do ziemi. Wasyl oślepił ją odłamkowym granatem, poprawił przeciwpancernym i jeszcze raz odłamkowym. Trysnęły ku górze grudy betonu, błysnęły szyby wylatujące z okien sąsiednich domów.
Janek powiódł za nimi wzrokiem i spostrzegł na trzecim piętrze wysuwającą się lufę erkaemu. Nacisnął ramieniem kolbę diegtiarowa, obrócił go do samego końca uchwytu, ledwo sięgając celu. Zamajaczyła mu sylwetka człowieka, pociągnął za spust i w chwilę potem broń upadła na bruk, a za nią zwalił się głową na dół strzelec.
Ruszyły grupy szturmowe, czołg poszedł za nimi i dotarł do wjazdu na szeroką, poprzeczną ulicę, środkiem której biegły trawniki i szyny. Z przekrzywionych słupów zwisały poskręcane przewody. Nieco dalej w lewo stało czerwone, podziurawione pudło tramwaju.
Znowu koło czołgu pojawił się znajomy z podwórza i wysunąwszy głowę z bramy, żeby go lepiej widzieli, pokazał na migi, że kiedy będą przecinać ulicę, muszą się pilnować od prawej.
Wasyl obrócił lekko wieżę i rozkazał Grzesiowi:
— Ruszaj ostro na tamtą stronę, całym gazem.
Nim tu dotarli, pojaśniało już całkiem i kiedy wyskoczyli na aleję, zobaczyli po prawej oświetlone słońcem, złote kopuły cerkwi. Zza cerkwi błysnął armatni wystrzał, świst rozdarł powietrze, lecz pocisk chybił. Wpadli już w ulicę po drugiej stronie.
— Piechota została — zameldował Jeleń.
— No to co? Cofać? — spytał Saakaszwili.
— Stój, zaczekamy. Uważajcie tylko na bramy i okna.
„Rudy” stał pośrodku ulicy samotny i czujny jak dzikie zwierzę we wrogim, obcym lesie. Obracał wieżę to w lewo, to w prawo, wietrzył lufą ku ciemnym, niebezpiecznym oknom. Na przedzie przed nimi bruk był rozkopany, przegrodzony barykadą z wozów, belek i zwalonych pospiesznie worków z piaskiem. Janek spostrzegł za nimi ruch: biegło dwu w hełmach z pancerzownicami. Znikli za nasypem, ale zasadził się na nich i kiedy zamajaczyli w sąsiedniej szczerbie, oddał serię. Jednego jakby trafił, ale drugi na pewno dotarł na przeciwległą stronę ulicy i zniknął w bramie. Nietrudno się było domyślić, że przebiegnie podwórzami, lada chwila pojawi się w oknie, gdzieś z boku czołgu i z odległości kilku metrów odda strzał. Piechota, która by mogła ich osłonić, odcięta ogniem została za tamtą szeroką aleją. Kos podjął błyskawiczną decyzję — chodziło przecież o życie całej załogi — otworzył właz desantowy w dole tuż koło swego siedzenia i klepnąwszy psa po karku rozkazał surowo:
— Bierz go, Szarik, bierz!
Wilczur warknął, przez okrągły otwór wyśliznął się na bruk i w sekundę potem wyskoczywszy spomiędzy gąsienic mignął niewyraźnym cieniem na krawędzi wizjera, wpadł w bramę.
— Uwaga, Gustlik — powiedział Kos. — Pilnuj się tego domu z prawej, przyszykuj granat.
Na wypadek ataku z bliska, gdy nieskuteczne są karabiny maszynowe ani działo, gdy wróg może się znaleźć na pancerzu, czołg ma w swej wieży niewielkie, owalne otwory, przesłonięte gruszkami z metalu. Otworzywszy je, można wyrzucić granat na pancerz, zdmuchnąć z niego wybuchem nieproszonych gości.
— Nie bój się nic, dowom pozór.
Janek trwał nieruchomo przy celowniku i zdawało mu się, że minął chyba kwadrans od czasu, kiedy wypuścił psa. Wypatrywał oczy, nie mając jednak nadziei, że cokolwiek zobaczy, bo Niemiec zapewne podkradnie się do czołgu całkiem z boku.
Przecenił przeciwnika. Widocznie tamten bał się podejść zbyt blisko do nieruchomej, lecz groźnej maszyny, bo nagle jego głowa zamajaczyła z prawej, z przodu za kupą gruzu. Głowa zniknęła, za chwilę ukazała się znowu, a obok niej ciężka grusza pocisku osadzonego na wylocie pancerzownicy.
Kos starał się chwycić cel na muszkę karabinu maszynowego, ale uchwyt nie puszczał, nie mógł go sięgnąć.
— Grześ, obróć w prawo — zawołał wiedząc, że nie zdąży, że jest już za późno, bo tamten tylko naciśnie palcem na spust i odpali.
W wybitym oknie na parterze mignął długi, rozciągnięty w skoku cień i wilczur jednym susem opadł na kark zaczajonego strzelca. Pancerzownica, wypuszczona z rąk, zsunęła się po gruzie ciężkim łbem ku przodowi, oparła o bruk.
Janek wetknął głowę w otwarty właz i z całej mocy zawołał:
— Do mnie, Szarik!
Odczekał chwilę, krzyknął po raz drugi, trzeci i wreszcie tuż obok jego twarzy wynurzyła się psia morda, wilczur wśliznął się z powrotem do czołgu.
W tej samej chwili z prawa i z lewa zaterkotały serie nadbiegającej piechoty. Wasyl dał rozkaz:
— Naprzód!
Ruszyli już z miejsca, gdy Janek jeszcze mocował się z włazem, podciągając go i zatrzaskując zamek. Kiedy znowu przypadł do celownika, zobaczył przed sobą poszczerbione, sterczące ostrymi łukami ku górze, ruiny gotyckiego kościoła. Dymiły jeszcze resztkami żaru. Spoza nich szedł ogień karabinów maszynowych, pohukiwały moździerze, którym odpowiedział Wasyl z czołgowego działa.
Skręcili nieco w prawo, by przesłonić czołg drzewami rosnącymi wzdłuż chodnika, wjechali za występ muru. Ogień Niemców zadławił się, ucichł i chwilę czekali spokojnie na piechotę oczyszczającą sąsiednie domy.
Nagle z góry, wprost nad ich głowami, odezwały się serie karabinów maszynowych i na pancerz jeden po drugim poczęły opadać ręczne granaty, wypełniając hukiem wnętrze czołgu.
— Skąd rzucają, do cholery? — spytał Grześ.
— Z wyrchu — odpowiedział Jeleń.
— Jeszcze trafią na silnik.
— Stuknij w narożnik, ale delikatnie — rozkazał Wasyl, obracając wieżę lufą ku tyłowi.
Saakaszwili cofnął się kilka metrów, ruszył naprzód, wziął rozpęd i tuż przed ścianą wyłączył sprzęgło. Trzydzieści ton stali uderzyło w mur. Z góry posypał się grad cegieł, kurz przesłonił wszystko i tylko w ciemności słychać było warczenie przestraszonego Szarika i narastające wycie silnika — Grigorij, włączywszy z powrotem sprzęgło, dodawał gazu, prąc na pierwszym biegu, by wyleźć spod gruzów. Czołg uniósł łeb ku górze, opadł i uwolniony nagle, zjechał znowu na bruk.
— Cało ściana się obaliła — zawiadomił Jeleń, wyglądając do tyłu. — A kaj się nom stracił tyn chłapiec?
Nie było go nigdzie wokół czołgu i nigdy już nie mieli wiedzieć, co się z nim stało, ani jak brzmiało jego nazwisko, jakie nosił imię.
Niespodzianie w słuchawkach usłyszeli wyraźny głos Lidki z radiostacji sztabu brygady.
— Ja Wisła, ja Wisła... Grab jeden, gdzie jesteś? Odbiór.
— Ja Grab jeden. Za nami szeroka aleja, na której w prawo cerkiew. Z lewej pali się kościół — odpowiedział Kos. — Przedwczoraj w porządku. Odbiór.
— Ja Wisła, dziękuję. Jaki kościół? Czy widzisz przed sobą park?
Odpowiedz, czy widzisz park? Odbiór.
Podczas tej rozmowy czołg toczył się naprzód za piechotą, grzmiał armatnimi strzałami, przystanąwszy na chwilę rozbił betonowy bunkier i jechał dalej po bruku wznoszącym się lekko ku górze.
— Ja Grab jeden, park przede mną, z lewej most... O rany, Wisła! Prawdziwa Wisła pod mostem.
Wyjeżdżali znowu na poprzeczną ulicę i w lewo coraz wyraźniej widać było most na pięciu filarach, zbudowany jak tunel z gęstej kratownicy, na dwu środkowych przęsłach wygięty łukami ku górze.
— Mechanik w lewo — rozkazał Wasyl. — Gaz, więcej gazu.
Janek poczuł nagły chłód ścinający mięśnie twarzy i mrówki na karku.