Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Jeleń i Szarik zostali w czołgu, a reszta wyszła na podwórze. Pod murem przywitał ich szczupły, wysoki oficer z piechoty i mocno uścisnąwszy ręce, wprowadził do bramy. Stąpając prawie po omacku, skręcili w prawo do sieni, a potem w lewo, przez wyrwane drzwi weszli do pokoju. Pod butami chrzęściło szkło. Od okna skośnie przeciętego wiszącą na jednym zawiasie ramą dmuchało przeciągiem.

— Ostrożnie — szepnął piechur. — Głowy niżej.

Poprowadził ich do parapetu, na którym leżały worki z piachem, i wskazał Semenowi wąską szczelinę strzelnicy.

— Przypatrzcie się.

Przed nimi był spory placyk, zamknięty z drugiej strony murami domów.

Dachy miały spalone, sterczały krokwie i belki, obrysowane wiśniowo na tle rudego nieba.

— Gotowi? — spytał znowu piechur. — Uważajcie teraz. W domu na wprost są strzelnice w piwnicach. Zaraz się postaram, żeby ożyły.

Gwizdnął przeciągle i na ten znak z górnych pięter odezwały się serie, sprowokowały odpowiedź Niemców. Błyski wskazały czołgistom ich przyszłe cele. Kiedy ucichło, piechur przysiadł na podłodze i zaprosił gestem ręki, by usiedli koło niego.

— Chciałbym, żebyście na umówiony znak, kiedy zacznie świtać, obalili bramę i ogniem z działa zniszczyli tamte punkty ogniowe. Wtenczas my ruszymy, a wy za nami.

— Po co obalać? Wystarczy trochę uchylić, żeby lufę wysunąć — powiedział Semen. — Spróbujemy zrobić co do nas należy, a jak będziecie ruszać, to się bramę otworzy do reszty.

— Ostrożni jesteście — uśmiechnął się piechur.

— Jesteśmy ostrożni, ale najważniejsze, że ludzie tu będą dalej mieszkać. Po co im bramę psuć.

— Jak chcecie. Zgoda.

Kiedy wrócili z powrotem na podwórze, przystanęli zdumieni. Cały czołg był oblepiony ludźmi: siedzieli i stali na pancerzu, otaczali wóz dokoła.

— Kto to? — spytał Semen. — Przecież nie wasi żołnierze.

— Skądże — odpowiedział oficer. — Cywile. Rady dać sobie z nimi nie mogę. No, pocoście tu wyleźli! — zawołał podnosząc głos. — Prosiłem przecież, żeby w piwnicach.

— Maszynkie zobaczyć, panie poruczniku. Faktycznie niewąska, nie można powiedzieć.

— Uszanowanie, panowie czołgiści. Przepiórkowskiego czasem nie znacie? Bo on z naszej ulicy, taki z krótkim wąsikiem pod Hitlera.

— Takiego z wąsikiem nie znamy — odpowiedział Jeleń, siedzący na wieży czołgu.

— Może zgolił, ale Przepiórkowski się nazywa. Panowie nie słyszeli?

— Niestety nie.

Ludzie otoczyli ich ze wszystkich stron, ktoś podsuwał papierosy, ktoś inny proponował, że gdyby tak było czym zakąsić, to może by się coś do wypicia znalazło.

Janek ośmielony serdeczną atmosferą i ciemnością zapytał:

— A może kto słyszał o poruczniku Stanisławie Kosie?

— Jakoś w ucho nie wpadło. A kto to? Rodak? Z Warszawy?

— Nie, z Gdańska, bił się na Westerplatte.

— Na Westerplatte — powtórzyło naraz kilka osób.

Tęga kobieta westchnęła i zaproponowała schrypniętym nieco głosem:

— Panowie mają chwilkie czasu? Helcia, powiedz panom wierszyk.

Ludzie odsunęli się nieco, utworzyli półkole i na środek wyszła niewielka, może ośmioletnia dziewczynka. W mroku nocy nie widzieli rysów jej twarzy, tylko jasną plamę krótko przyciętych włosów i nie sięgającej kolan, białej sukienki. Helci nie trzeba było dwa razy prosić. Widocznie mówiła wierszyk nie pierwszy raz, bo dygnąwszy zgrabnie, zaczęła:

Kiedy się wypełniły dni
I przyszło zginąć latem,
Prosto do nieba czwórkami szli
Żołnierze z Westerplatte.
(A lato było piękne tego roku...)
I tak śpiewali: — ach, to nic,
Że tak bolały rany,
Bo jakże słodko teraz iść...

Gdzieś blisko trysnęła seria karabinu maszynowego, potem druga, huknął ręczny granat. Dziewczynka nie speszyła się, lecz mówiła dalej:

...Na te niebiańskie polany,
(A na ziemi było tego lata
tyle wrzosu na bukiety)
W Gdańsku staliśmy tak, jak mur,
Gwiżdżąc na szwabską armatę...

— Panie, ona byle rozpylacza się nie boi — wyjaśniła głośnym szeptem mamusia. — Na byle bombę też się nie rozpłacze.

...Teraz wznosimy się wśród chmur
Żołnierze z Westerplatte.
I ci, co dobry mają wzrok
I słuch, słyszeli pono,
Jak dudnił w chmury równy krok
Morskiego batalionu.

Janek słuchał, miał łzy pod powiekami. Dalsze słowa mijały go, a w głosie tylko tłukło się to pierwsze, że zginęli wszyscy, że martwi szli czwórkami. Tymczasem dziewczynka dygnęła, dokoła zaklaskano.

Ktoś ująwszy mamę pod rękę chwalił:

— Panina Helcia jak powie, to już powie.

Jeleń podawał z czołgu papierowe zawiniątko, przejął je Saakaszwili i wręczył dziewczynce dzienną porcję cukru dla całej załogi.

— No, dobrze, koniec tego przedstawienia — złościł się oficer z piechoty. — Ludzie, idźcie wy z powrotem do piwnic. Prosiliście, to zostawiłem was tutaj, ale nie przeszkadzajcie.

— No, dobrze, dobrze. Po co ta mowa, już idziemy.

Jeleń przypomniał sobie, o co prosiła Lidka, i zeskoczywszy na bruk, chwycił jeszcze za rękaw jednego z odchodzących.

— Nie wie pon, czy dom stoi na Wileńskiej ulicy, taki na żółto malowany, trzeci zarozki od stacyi.

— Dwa dni temu stał. A bo co?

— Nic, dzieuszka jedna prosiła, żebych się dowiedzioł.

— Ma może kto klucz od bramy? — dopytywał się Janek na polecenie Wasyla.

— Panie Ziółko, panie Ziółko! — ucieszyli się odchodzący do piwnic cywile. — Wojsko się pyta o klucz od bramy. Dychę pan, jak nic, zarobisz, bo przecie po nocy.

— Spiesz się pan, bo zaraz będzie jasno i z dochodu nici.

Znalazł się pan Ziółko z siwą głową, szczupły, przygarbiony, pospiesznie kroczył przez podwórko.

— Przestańcie się mądrzyć. Swoim po pięciu latach darmo otworzę na całą szerokość.

— Kiedy nam właśnie nie szeroko trzeba.

— Powiedz pan jak, to się zrobi.

Niebo przyblakło. Dołem od dymu i mgiełki było jeszcze mroczno.

Kolumienkami przecinały podwórze grupy szturmowe, nikły we wnętrzu domu. Szczupły wyrostek przykleił się do jednej z nich, poprosił:

— Daj pan, panie żołnierz, to pociągnę te karetkie — wprzągł się do uchwytu ciężkiego karabinu maszynowego. — Co się pan sam będziesz męczył, we dwóch zawsze lżej pójdzie. A poza tym tutejszy jestem, Prażanin, ulice pokażę, zabytki objaśnię.

Zniknęli obaj w ciemnej bramie, a po chwili wyszedł stamtąd oficer i skinął na czołgistów:

— Będziemy zaczynać. Jak wjedziecie do bramy, to moi ściągną ogień i wtenczas od razu walcie.

Przytrzasnęli włazy, ruszyli ostrożnie naprzód, wpełzając powoli do ciemnej wnęki. Zgodnie z umową pan Ziółko rozepchnął ciężkie, blaszane wierzeje. Utworzyła się szczelina na szerokość metra.

W tej samej chwili trzasnęły pierwsze serie piechoty, odpowiedziały im niskie, zrywające się tuż nad ziemią błyski karabinów maszynowych z przeciwległego domu. Semen raz po raz trzykrotnie odpalił, trafiając nieomylnie. Blisko zresztą było, nie więcej niż dwieście metrów i zaraz z okien parteru wysypali się nasi. Janek zobaczył w wizjerze tego szczupłego cywila ciągnącego karabin maszynowy, ale zaraz stracił go z oczu, bo z piętra przeciwległego domu znowu Niemcy poczęli strzelać. Odpowiedział im ze swego erkaemu, starannie mierząc, ale nim skończył serię, Wasyl władował w to samo miejsce pocisk, wybijając dziurę w ścianie.

46
{"b":"759768","o":1}