Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Nad morzem bielił się dym przetykany płomieniem, pokreślony karbowanymi smugami rakiet. Płonął jeden z okrętów. Tonęła barka. Na wyszczerbionych palach falochronu morze kołysało niebieski rozdarty ponton, z którego uchodziło powietrze. Dopalała się pantera na plaży, coraz niżej opuszczając długolufą armatę.

37. Podwójna wpadka

Taternik, biegacz czy pływak wiedzą, że ostatnie metry przed szczytem, przed metą, przed brzegiem są najtrudniejsze. Podobnie było na wojnie.

Wiosną 1945 roku armiom walczącym z faszystami nie brakło wprawdzie broni, lecz nie dostawało ludzi. Do berlińskiej operacji szykowano się jak do walki w ostatniej rundzie — gromadząc wszystkie siły.

Na początku kwietnia, nad. Nysą i nad Odrą, jak zaciśnięte do ciosu pięści, przyległy na stanowiskach wyjściowych dwa zgrupowania uderzeniowe: dziewięć armii radzieckich i dwie armie polskie. Na 250 kilometrach frontu czaiło się w okopach 41 600 dział i moździerzy, 6 300 czołgów i dział pancernych, a na lotniskach 8 400 samolotów. To dużo, bardzo dużo. Przeciwnik jednak był jeszcze silny, zawzięty, mocno ufortyfikowany i każda lufa, każda para gąsienic, każdy żołnierz mogący wziąć udział w bitwie był cenny nie na wagę złota, lecz krwi.

Było więc nad Odrą miejsce dla szwadronu wachmistrza Kality i dla załogi „Rudego”, potrzebni tam byli bardzo pilnie, lecz dzień musieli czołgiści jeszcze przeczekać na brzegu morza, gdyż wszelki ruch ku Odrze mógł się odbywać tylko pod osłoną mroku.

Kos zapędził Wichurę i Saakaszwilego do piwnicy, kazał im spać.

Niechętnie usłuchali rozkazu — szofer narzekał, że smród spalonych panter zasnąć nie daje, a Grzegorz nic nie mówił, tylko wstawał co godzina, podchodził do wąskiego okienka i patrzył na „Rudego”.

Czołg stał nie dalej niż dwadzieścia metrów, w świetle dnia ostro rysowały się draśnięcia odłamków i kul na farbie oraz głębsze, podobne szramom na skórze starego odyńca, ślady pocisków. Wszystkie razem wzięte nie warte byłyby jednak ani kwadransa snu, gdyby nie działo. Zerwana z oporopowrotnika, skaleczona u wylotu lufa wyglądała jak kikut, czyniła z „Rudego” kalekę.

— Wejdeda... — szeptał Grigorij i kołysał głową na boki.

Cofając się na swe legowisko ocierał rękawem mokre policzki: lewy energicznie, a ostrożnie prawy, na którym łzy rozmywały zasychającą krew.

Kolo południa zmęczenie przemogło jednak żal, zasnął głęboko, spał spokojnie i zbudził sic; dopiero wtedy, gdy ciężka ręka Gustlika targnęła go za ramię.

— Wieczerza za dnia, bo nam na Berlin pora — powiedział Jeleń i widząc, że mechanik bez słowa rusza, dodał: — Zawinął żech, po co ma wiedzieć ten, komu nie trza...

Z wieżą omotaną brezentem „Rudy” stał się podobny do pacjenta dentysty, ale Grigorij się ucieszył.

— Jakby kto pytał, można powiedzieć: nowa broń i dlatego zamaskowana...

Zjedli, zebrali graty i gdy tylko zaczęło zmierzchać, ruszyli na południe.

Pierwszy Wichura z Lidką w szoferce, za nim czołg. Saakaszwili cisnął gaz do deski, Kos go nie wstrzymywał i nawet parę razy udało się Gruzinowi zabuczeć na ciężarówkę, że niby czemu tak wolno. Wcześniej niż ktokolwiek inny, kto tego wieczora w drogę ruszał, dopadli szos rokadowych, równolegle do Odry wiodących. Widać, kto miał na Berlin uderzać, to już wcześniej na pozycjach wyjściowych stanął, bo było pustawo i mogli gnać co mocy w silnikach, ledwie że na skrętach hamując nieco.

Przed północą błysnęła po prawej szeroka płaszczyzna wodna.

— Jest to już Odra? — spytał Gustlik.

— Nie. Jezioro Miedwie — odpowiedział Janek, z mapą w ręku nieustannie drogi pilnujący.

Przed świtem na rozstajach spotkali dwu łączników. Z polecenia generała jeden siadł na ciężarówkę i poprowadził ją z radiostacją do sztabu armii, a drugi powiódł czołg ku rzece. Za widna, ale jeszcze pod osłoną mgły, wskazał im okop głęboki z nasypami wyłożonymi darniną.

— Ten jest wasz. Urządzajcie się, a ja po technika biegnę.

Był zbrojmistrz widać niedaleko, bo przyszedł, nim kwadrans minął.

Musiał mu chyba generał zawczasu powiedzieć, o co chodzi, bo o nic nie pytając, ledwie ręce krótko uścisnąwszy, wlazł zaraz do wieży, ostukał działo jak dzięcioł i wziął się do roboty.

Jaśniało coraz bardziej, mgła szła ku górze i wkrótce widać już było gęste czuby sosen nadodrzańskiego lasu. Nim przegryźli po kromce chleba grubo posmarowanej konserwą, która zastąpiła śniadanie, to w przedzie, za pojedynczymi pniami i gęstwą rosnących na rzecznej skarpie zarośli, rozbłękitniało pogodne niebo, zdobione niewielkimi cumulusami.

Wystarczyło zrobić kilka kroków, rozsunąć gałęzie przekwitającej już leszczyny i olszy, odgarnąć bogate w koćki wierzbowe witki, by w dole zobaczyć rzekę.

Kos, siedząc na tylnym pancerzu, widział jednak tylko niebo, po którym co chwila po krzywiznach niewidzialnych łuków prześlizgiwały się patrolujące pary naszych myśliwców. Czasem jazgotały z dołu szybkostrzelne flakvierlingi — poczwórnie sprzężone działka kalibru 20 mm. Czasem z jednej czy z drugiej strony frontu warknął karabin maszynowy, stęknął moździerz, ale to wszystko nie mąciło frontowego spokoju — ciszy przed wielką burzą.

Obok Kosa, na brezencie wyszabrowanym przez Czereśniaka w podziemnej fabryce, siedział Szarik, leżało parę części rozebranego działa i klucze. Co chwila z włazu wysuwała się ciemna od smaru, goła po ramię ręka i słychać było głos Saakaszwilego:

— Podkładka... druga śruba... puszka z minią, z tym czerwonym... nakrętka z koronką... płaski dwadzieścia jeden... osiemnastka nakładana...

Pies usiłował przeszkadzać, przytrzymując przedmioty łapą, ale Janek zabierał mu, przecierał metal, posłusznie podawał, mrucząc pod nosem piosenkę:

Nie było tam czasu panien miłować, panien miłować,
Z rana do wieczora, z rana do wieczora mus maszerować...

Tomasz o parę kroków dalej siedział między drzewami, zwilżał oliwą i glansował armatnie pociski. Usłyszawszy melodię, zawtórował pogwizdując, zerknął tęsknie na harmonię opartą o niedaleki pień, ale nie odważył się przerwać pracy. Mijały godziny, Gustlik z menażkami w ręku, z termosem na plecach ruszył szukać kuchni i obiadu, a przy czołgu bez zmian padały komendy mechanika i z wolna rosła sterta oczyszczonych granatów.

Skurczyły się cienie sosen, zapachniało nagrzaną żywicą, kiedy wreszcie z wieży wynurzył się roześmiany Grigorij i pomagając wyjść zbrojmistrzowi, zawołał:

— Kończyli.

— Można strzelać? — ucieszył się Kos.

— Oporopowrotnik w porządku — odpowiedział starszy, krótko przystrzyżony mężczyzna o szerokiej twarzy i spokojnych ruchach fabrycznego majstra. — Ale jest jeszcze jeden kłopot... — poszedł na przód wozu, zdjął kaptur i pokazał na wylot lufy. — Wyraźne wgięcie, trzeba uciąć.

— Co uciąć?

— Lufę.

— Jak to?

— Po prostu upiłować, trochę krótsza będzie — wyjaśnił zeskakując z pancerza na przedpiersie okopu.

Grigorij na amunicyjnych skrzynkach ustawił metalową rynienkę z naftą do mycia rąk, a obok wiadro z wodą, mydło i ręcznik.

— Obywatelu chorąży, to pogorszy celność, zmniejszy zdolność przebijania i w ogóle tak nie można — zaprotestował Janek.

— Można. Pod Studziankami na czołgu chorążego Gruszki było tak samo — mówił technik myjąc ręce i lekko uśmiechnięty patrzył na dowódcę wozu.

Szarik szczeknął z radości, że nudna robota skończona, i pobiegł w las.

Kos zawrócił na pięcie, wspiął się i zajrzał do wieży: po drugiej stronie świeżo wyremontowanej armaty, w lewo od celownika, wisiały na pancerzu krzyże i fotografia, z której patrzył pierwszy dowódca wozu. Podczas remontu osiadła na niej malutka, mieniąca się tęczowo kropelka oliwy. Sierżant delikatnie zebrał ją palcem. Obok czołgu wesoło naszczekiwał Szarik.

105
{"b":"759768","o":1}