Литмир - Электронная Библиотека
A
A

— Niczego, durny, nie rozumiesz — mruknął Kos, ale okazało się zaraz, że nie miał racji, bo wilczur zabierał głos nie w sprawie armaty, lecz meldował o powrocie Jelenia, o bliskim posiłku.

— Załoga do... obiadu! — wołał Gustlik tuż za pancerzem.

Kos obrócił głowę i patrzył, jak tamten, odstawiwszy w trawę dwie menażki pełne gotowanej wołowiny, odłożywszy plecak z chlebem i konserwą, począł wybijać na blaszanym termosie głośny werbel.

— Janek, dej ta celta na podściółka.

Kos odłożył parę kluczy na metal, strząsnął brezent ozdobiony na środku wyraźnym białym znakiem, ostrzegającym przed radioaktywnością, i rozłożył go w cieniu sosen. Tomasz ustawił menażki, krajał grube pajdy chleba i układał na czystym lnianym ręczniku, pełniącym obowiązki półmiska. Pies przyległ nieco dalej pod drzewem, przypatrywał się udając, że nie jest głodny: niech najpierw zje załoga, a potem to, co zostanie...

— Ale gęsto w tym lesie! — Jeleń pochylił się w stronę Janka, nie przestając odkręcać zacisków na pokrywie termosu. — Więcej luf jak pni.

Jakbyś chcioł w krzaki, nie dosz rady: pod każdym jak nie czołg, to armata, jak nie moździerz, to sztab. Mówili przy kuchni, co armia nie będzie się wodą przeprawiać, ino że nas Ruscy przez przyjaźń po moście na swój przyczółek wpuszczą i bez moczenia nogi...

Chcąc pokazać, jakim hakiem zaprawimy przeciwnika, atakując z tego sąsiedniego przyczółka, rąbnął w termos, mało nie wylał zawartości.

— Uważaj — mruknął Kos.

— Ze skrzydła na fryca! — dmuchnął na stłuczone kostki palców i dodał ze złością: — Przytargoł żech obiad, o strategicznych planach ci rozprawiom, a ty jak kołek.

— Nie do radości.

— Głowa ci mają urwać?

— „Rudemu” lufę będzie ciąć — pokazał wzrokiem na zbliżającego się z Grigorijem chorążego.

— Lufa? Naszo lufa? — przepytywał Gustlik ze zgrozą i oburzeniem.

— Ja tego chachara... — zacisnął pięść.

— Ani się waż! — Kos położył mu dłoń na ramieniu.

Musi to być? — spytał Jeleń i zaraz sam dodał: — Doczkej ino.

Spróbujemy po dobremu. Momy przeca ta sierotka we wiklinie.

Tymczasem technik stanął obok brezentu, uśmiechnął się i spytał:

— Poczęstujecie?

— A coście myśleli, panie chorąży? — Jeleń przyskoczył, sadowił go na honorowym miejscu, nalewał w menażkę zupy. — Grochówka na szpeku, pachnąco a gęsto, jak ino przed natarciem. Tomek, dej no chleba.

— Ciepły jeszcze — podziękował zbrojmistrz.

Chciał podnieść łyżkę do ust, ale Gustlik przytrzymał go za rękę.

— Chwileczka. Mechanik, kaj szkło? — i widząc zdumione spojrzenie oficera, dodał: — Ein Moment, jak rzekła wróżka Hitlerowi, kiej ją pytoł, czy długo pożyje.

Pobiegł do czołgu, dał nura pod pancerz, wrócił z omszałym gąsiorkiem, zabranym z piwnicy pałacu w Schwarzer Forst, i napełnił dwie szklanki przyniesione przez Saakaszwilego.

— Wam na tamtym brzegu dom wypić — odpowiedział na pytające spojrzenia kolegów. — Towarzyszu chorąży, cobyście nam zdrowi byli, tak jak „Rudy”.

— Zdrowie — chorąży popatrzył pod światło na szkło, ze smakiem wypił wino i rzekł z uznaniem: — Starsze niż cała wasza załoga.

— Pewno byście... — zaczął Gustlik, ocierając dłonią usta — pewno byście nie chcieli, żeby wam kto co obcinoł? — chytrze dodał zaglądając tamtemu w oczy.

Technik nie odpowiedział. Pałaszował w milczeniu grochówkę i zagryzał chlebem, wytrzymując ciężar badawczych spojrzeń całej załogi. Prócz zwykłych odgłosów frontu, bardziej nerwowych przed starciem niż zwykle, słychać było teraz gęste postukiwanie siekier — saperzy szykowali środki przeprawcze.

Janek gwizdnął. Szarik poszedł do czołgu, wrócił z miską i dostał swoją porcję.

Ciężki pocisk zaświstał ostro, wybuchnął w lesie o kilkadziesiąt metrów głębiej. Odchylili się ku pniom, Tomasz wsunął harmonię pod sosnę. Spory odłamek, osłabiony paroma rykoszetami, spadł na środek brezentu, rozerwał płótno. Czereśniak szybko go chwycił, ale jeszcze prędzej puścił i klął dmuchając na poparzone palce.

— Diabelstwo!... Celta na nic, będzie ciekła.

— Saperów jak dzięciołów — rzekł technik, nakładając sobie mięsa i kaszy. — Lada dzień przeprawa.

— Obywatelu chorąży — Janek wrócił do sprawy, o której ani przez chwilę nic przestawał myśleć. — My na „Rudym” od samego początku. Nie rzuciliśmy go, choć pułkownik chciał dać nowy, z działem osiemdziesiąt pięć.

— Silnik wymieniony — wtrącił Grigorij.

— Każda zadra na pancerzu to jakby kto mnie samego skaleczył — dodał Jeleń.

Zbrojmistrz odsunął menażkę i wyciągnął rękę do najbliżej siedzącego.

— Automat!

Wziął podany mu przez Gustlika pistolet maszynowy, wetknął do lufy odłamek kości i oddał broń, mówiąc:

— Strzelaj.

— Przeca rozerwie — oburzył się Jeleń, wyrzucił kość i dobywszy z kieszeni chustkę, począł starannie czyścić wylot broni.

— A tego, że wam armatę rozerwie, nie chcecie skapować?... Wiem, co was boli, bo od szczeniaka w fabryce robię. Kiedy zaczynałem, musiałem skrzynkę podstawić, żeby do tokarki sięgnąć. Jeśli maszynę lubić, jeśli koło niej chodzić i nie dać krzywdy zrobić, to ona odpłaci. Ale z waszym „Rudym” inaczej niż piłką nie da rady. Ani czasu, ani części. Za parę dni na przyczółku dostaniecie nową, całą lufę...

Zza drzew wybiegł zziajany Wichura w czapce zsuniętej na tył głowy, w rozpiętym pod szyją mundurze.

— O rany, chłopaki! — wołał z daleka. — Nie dają tu do was żandarmy podjechać, musiałem grata zostawić o pół kilometra. Serwus! Dobrze się składa, że wy przy obiedzie, to i ja coś zatankuję — stwierdził widząc rozstawione menażki i termos.

Dopiero teraz spostrzegł oficera.

— Przepraszam, obywatelu chorąży, nie zauważyłem. Kapral Wichura prosi o zezwolenie...

— Siadajcie — przerwał mu technik i gestem wskazał miejsce.

— Masz — Jeleń podsunął szoferowi menażkę. — Z dna samo gęste — wetknął łyżkę, żeby pokazać, jak stoi.

Wichura wcinał w milczeniu, popatrywał na boki.

— No to do roboty — rzekł zbrojmistrz do Grigorija.

Obaj wstali, poszli do czołgu. Chorąży skręcił cygarkę, zapalił i wziąwszy piłkę do metalu przymierzał się do lufy.

— Co on? — spytał Wichura. — Ocipiał?

— Zarobiliście od pantery i trzeba ciąć — ze złością mruknął Janek.

Pechowa akcja. — Wichura kiwnął głową, pakując do ust kęs wołowiny.

— Trzyateo.

— Z pełną gębą nie godej — pouczył Jeleń.

— Trzynastego, powiadam, dzień pechowy...

— Przeca żeśmy nie dali szwabom uciec.

Od strony czołgu rozległ się rytmiczny, przykry dźwięk piłowanego metalu. Wszyscy drgnęli, ale nikt nie spojrzał w tamtą stronę.

— Mało brakowało. Rotmistrz ranny, „Rudy” uszkodzony i z Marusią żeś się nie spotkał...

— Bzdura — wtrącił Kos. — Przesądy.

— Chłopaki — Wichura przyciszył głos — słyszałem, jak generał w sztabie rozmawiał: będziecie się przeprawiali z pierwszą dywizją.

— Po moście? — spytał Janek.

— Nie, na promie. Przed dywizyjnymi działami szturmowymi. Ja was proszę, nie rwijcie za bardzo do przodu...

— A ja ci radzę, z okopu nie wyjeżdżaj — złośliwie przyciął Janek coraz bardziej zdenerwowany nieustannym zgrzytem stali. — Po coś w ogóle tu przylazł?

— Nie krzycz na mnie, bo się będę jąkał — odciął Wichura. — Wpadłem powiedzieć, że wiem, gdzie Ogoniok, i mogę podrzucić, ale jak się ciskasz... — przyklęknął, zaczynając wstawać.

— Czekaj — poprosił Kos i zwrócił się do Jelenia: — W zasadzie nie wolno od maszyny, ale Marusia była nad morzem, czekała...

— Zdążysz za godzina tam a nazad? — spytał Gustlik szofera.

— Półtorej.

— Ryzyk fizyk. Jedź, komandir, a my tu za ciebie...

Kos skoczył na równe nogi, pociągnął Wichurę w las. W pościg za nimi rzucił się Szarik.

— Musi Janek dzioucha zobaczyć — rzekł Jeleń do Czereśniaka. — Boby my na czołgu pół lufy mieli, a w dowódcy pół serca.

— Panie plutonowy... — zagadnął Tomasz.

106
{"b":"759768","o":1}