— Co zaś?
— Chorąży mówił, że za rzeką da nam nową lufę.
— Mówił.
— Skąd weźmie?
— Z rozbitego czołgu.
— A jak nasz rozbiją?
— To z naszego innym się nie zdo, bo przycięta.
Jeleń ze złością pokręcił głową, zasłonił dłońmi uszy, by nie słuchać ostrego zgrzytu metalu i głupich pytań. Wiadomo — w każdy czołg może trafić pocisk, każdy wóz może stanąć w ogniu, ale o tym nie trzeba gadać.
Mimo gorąca wbił na głowę hełmofon, naciągnął pasek pod brodą.
Odgrodzony od świata dźwięków, legł pod sosną i opuścił powieki. Słońce przesiane między igłami grzało policzki, kwietniowy wiatr głaskał je zupełnie tak samo jak dawno, dawno temu na leśnych łąkach beskidzkich.
Zatęsknił Gustlik do domu, którego już cztery lata nie widział. Choć z listów wiedział, że żyją ojciec i matka, zatęsknił tak mocno, aż poczuł ból w gardle jakby od rany. Ból trwał długo, ale wreszcie ustąpił i wówczas przyszła myśl, że może wszystko, co było, to tylko sen. Ostrożnie uchylił powieki, żeby sprawdzić.
Spostrzegł poprzez rzęsy, jak chorąży ociera pot z czoła i przekazuje piłkę Gruzinowi. Gruzin wziął ją niechętnie i począł kołysać się nad lufą „Rudego”.
Jeleń zacisnął oczy, schował się znowu w prześwietlony słońcem półmrok. Lepiej, coby mi palce ucięli, jak „Rudemu” armata. Dyć tako nie będzie mogła strzylać... Tak pomyślał i z wielkiego zmartwienia zasnął.
— Panie plutonowy, majster już się zbierają! — wołał Tomasz odchylając nausznik hełmofonu.
— Dowódca nie wrócił? — Gustlik poderwał się i siadł pod sosną.
— Nie.
— Trza sprawdzić, coby na mnie nie było — mrucząc pod nosem polazł na czołg, dał nura do środka i po minucie wynurzył się znowu. — Chwilka poczekejcie, panie chorąży! — zawołał do zbrojmistrza, który ściągnął już kombinezon i dopinał guziki munduru. — Jeden moment, jak rzekła wróżka.
My se po cichutku ino roz-dwa strzelimy, nikt nie będzie wiedzioł i zarozki z powrotem na miejsce.
— Mogą za to uszu natrzeć. Nieplanowany ogień.
— Ale waszo robota sprawdzimy, panie majster. Tomek, wiązuj do woza. Jedymy — rzucił twardo do wychylonego przez przedni właz Gruzina.
Wszyscy trzej znikli pod pancerzem i zatrzasnęli za sobą włazy. „Rudy” z przykróconym działem cofnął się, wypełznął z okopu i skręciwszy, by go wyminąć, poczłapał naprzód. Rozepchnął krzaczaste zarośla, wysunął czoło nad obryw wysokiego brzegu.
Zbrojmistrza dopinając pasa, obserwował czołg z boku. Zdążył skręcić w gazecie cygarkę z machorki i zakurzyć, nim huknął pierwszy, długo mierzony wystrzał.
Jeleń po odpaleniu patrzył pilnie w celownik, czy granat padnie blisko samotnego i bezlistnego drzewa na wale przeciwpowodziowym, do którego mierzył.
— Nie jest źle — mruknął, gdy ciemny krzak wybuchu wyrósł tuż obok pnia.
Załadował, lekko poprawił lufę na kierunku i rąbnął po raz drugi, a potem jeszcze trzeci i czwarty.
— Ucięto, ale zawzięto — pochwalił lufę do rymu.
Wiatr zwiewał resztki dymu po ostatnim wybuchu, gdy nagłe strzępiasty błysk rozszarpał wał, wyrzucił ku górze drzewo.
— Ale tompło! — zdziwił się Gustlik jak myśliwy, który do zająca strzelał a dzika trafił. — Co za pierońsko bezkurcyja — zaklął i rozkazał: — Grzesio, odbijomy do dom. Gaz!
Czołg ostro cofnął się. Nim zdążył zjechać do okopu, z zachodniego brzegu Odry dobiegł szeroki, falujący huk wielokrotnej eksplozji. Podmuch targnął gałązkami na drzewach.
Wszyscy trzej czym prędzej wyskoczyli z wozu, speszeni tym, co zaszło.
Słabnące echo wybuchu toczyło się jeszcze w powietrzu.
— Jak lufa? — spytał chorąży.
— Mało wiela, a by było dobrze. — Gustlik kiwnął głową. — Rozrzut trochę większy, ale jeszcze w kupie.
— Tyle że po cichu to się wam nie bardzo udało — zbrojmistrz kolejno ściskał ręce załogi.
— A potem nom dacie nowa? — upewnił się Jeleń.
— Na drugim brzegu. Obiecałem przecież. Cześć.
Ledwo technik zniknął między drzewami, jak do czołgu podbiegł łącznik z piechoty.
— Obywatelu sierżancie — zameldował się do Grigorija. — Dowódca kompanii pyta, kto strzelał.
— Strzelał? Kto? — Saakaszwili zrobił bardzo zdziwioną minę. — Różni strzelali, jak to na froncie.
Żołnierz chwilę stał zdumiony, spoglądał po twarzach czołgistów i zorientowawszy się wreszcie, że niczego więcej nie usłyszy, zasalutował, zrobił w tył zwrot i pobiegł z powrotem.
— Co zaś tak ślipicie? Skocz, Grześ, zobacz, czy jeszcze dymi, a ty bierz harmonia i graj.
Nie zdążył jeszcze wrócić Saakaszwili, a Czereśniak ledwo pierwsze akordy przerzucił, jak energicznym krokiem podszedł do Gustlika pyzaty sierżant.
— Czołem, tankisty.
— Cześć.
— Sierżant Konstanty Szawełło. Przez dwa eł — przedstawił się wyciągając rękę.
— Plutonowy Jeleń. Przez jedno el.
— Jedno el? Ech i figlarz... Dowódca batalionu pytają, czy wy strzelali.
— Nie.
Sierżant podniósł brwi i odszedł parę kroków. Z okopowego nasypu bez trudu wspiął się na czołg i powąchał armatę.
— Znaczy lufa sama ze siebie prochem śmierdzi? — spytał zeskakując z powrotem na ziemię.
— Parfiumem mo pachnieć? — warknął Gustlik.
— Nu i figlarze wy wszyscy tankisty — roześmiał się pyzaty odchodząc.
— Tak i zamelduję: nie strzelali, a z lufy prochem, jak w sobotę piwem od posterunkowego...
— Dymi i błyska — zameldował Grześ, odczekawszy, aż tamten odejdzie. — Musiało przypadkiem w amunicję.
— Sto pieronów, same przypadki. Zostaliście w czołgu z Wichurą i zaroz lufa żeście wstawili pod pocisk, a terozki...
— Co teraz? Trzeba było w inne miejsce celować.
— Nie godej głupot. Nic żech nie celował. Kiejbyś kapka inaczej stanął...
— Załoga wozu do mnie — rozkazał porucznik, którego przyprowadził sierżant Szawełło, wąchający przed chwilą działo.
— Nie strzelali, figlarze, a z lufy prochem jedzie.
Czołgiści ustawili się przed oficerem w postawie zasadniczej, westchnęła cicho harmonia pod pachą u Tomasza. Porucznik przesunął mapnik, otworzył i wyjął notes.
— Skład załogi czołgu 102 — mówił i pisał jednocześnie. — Dowódca?
— Sierżant Jan Kos — odpowiedział Gustlik.
— Mechanik?
— Sierżant Grigorij Saakaszwili.
— Przez dwa a. Jasne... Kaemista?
— Szeregowiec Tomasz Czereśniak.
— Ładowniczy?
— Plutonowy Gustaw Jeleń.
— To kto wy ostatecznie jesteście — oficer lekko zmarszczył brwi.
— Przeca mówię: Jeleń. Dowódca na chwila musioł odejść, coby...
Porucznika już nie interesowało, po co musiał odejść dowódca, zasalutował i zniknął między drzewami.
— Wróci zaroz albo i nie — mruknął Gustlik. — Miało go nie być półtorej godziny, a już dwie przeszły.
Półtorej godziny to tylko dziewięćdziesiąt minut i Kos o tym pamiętał. Droga trwała trzydzieści osiem, na powrót z rezerwą przeznaczył sobie czterdzieści, czyli spotkanie mogło trwać tylko dwanaście. Przedtem tak nigdy nie liczył. Zdarzyło się nawet, jeszcze podczas ćwiczeń, że „Rudy” z racji spóźnienia swego radzika nie wykonał zadania, ale to było dawno, nim trafili na front. I nim został dowódcą.
Teraz stał naprzeciw Marusi, w pół drogi między ciężarówką Wichury a ziemianką, u wejścia do której powiewała niewielka chorągiew ze znakiem Czerwonego Krzyża. Trzymał dziewczynę za ręce i oboje milczeli, skrępowani spojrzeniami obcych ludzi i brakiem czasu.
— Wachmistrz nie powiedział mi, że jesteś. Przybiegłbym z tej zasadzki.
— Trudno nam się spotykać.
— Nie masz o to żalu?
— Nie.
— A o co? Widzę przecież.
— Bursztynowe serduszko dałeś innej w prezencie.
— Wichura znalazł, ja zabrałem, ona prosiła... — zaczął tłumaczyć Kos.
— Każdemu ustępujesz, kto prosi?
— Tylko bursztynowe.
— Marusia! — wołał ktoś z ziemianki.
Siedzący opodal Szarik podbiegł w tamtą stronę i szczeknął oburzony, że ktoś śmie przeszkadzać.