Литмир - Электронная Библиотека
A
A

— Siejczas — odkrzyknęła dziewczyna i podpowiedziała Jankowi: — A żywe...

— Wiesz przecież.

— Wiem, ale chcę jeszcze raz usłyszeć.

Wichura dał dwa krótkie sygnały na znak, że pora, i machnął ręką.

— Twoje. Wszystko twoje. A jakby co, weź Szarika — głasnął po łbie wilczura.

— Już niedaleko końca wojny.

— Blisko. Jak wojna się skończy...

— Nie zagadywaj, miłyj, bojus’.

— Siestra! — z ziemianki wyjrzał żołnierz z obandażowaną głową.

— Idu! — dziewczyna machnęła ręką i szybko wyjaśniła: — Utrom za Odier chodili na rozwiedku bojem. Konfietki trofiejnyje priniesli. Bieri, eto tiebie. Poka, Jan.

— Cześć, Ogoniok.

Mówiąc te ostatnie dwa słowa, zdecydował, że jeśli obcy patrzą, to niech tam, objął Marusię, pocałował krótko i mocno.

— Za Odierom wstretimsia! — wołała biegnąc już do swoich rannych.

— Za Odrą — powtórzył.

Przez otwarte okno ciężarówki patrzył za siebie, póki biała flaga nie zniknęła za ścianą pni, a potem długą chwilę oglądał niewielkie blaszane pudełko, w którym grzechotały cukierki.

— Do ssania takie, co? — przy mówił się Wichura.

Kos nie odpowiedział, a może nawet nie słyszał. Z uwagą patrzył w las obok drogi, gdzie bystrym okiem można było wypatrzyć skoncentrowane do natarcia siły: na stanowiskach dział spod łaciatych siatek sterczały, obok dywizyjnych armat 76 mm i haubic 122 mm, ciężkie armaty–haubice i dalekonośne działa o smukłych lufach; w zagłębieniach terenu przykucnęły krępe moździerze dużych kalibrów; w cieniu sosen zieleniały stada czołgów.

Zwisające z gałęzi sznury telefonicznych kabli łączyły się w grube sploty nad ziemiankami sztabu.

Droga była luźna. Ledwo czasem zakurzyła na spotkanie króciutka kolumna amunicyjna albo saperska ciężarówka z płaskodennym pontonem.

Nawet na skrzyżowaniu dróg nikogo.

— Stąd już na piechotę musisz — rzekł szofer hamując.

Szarik, zajęty własnymi sprawami, wyskoczył pierwszy i pobiegł w las.

— Cześć, Wichura. Dziękuję. — Kos ścisnął umorusaną rękę.

— Ja bym został z wami, ale pod pancerzem duszno i dla piątego brak miejsca.

— Jasne.

— Przed czasem będziesz.

— Cześć! Dobrego.

Ciężarówka ruszyła w dalszą drogę, Kos wszedł między krzaki i niespodzianie poczuł, że ktoś mu kładzie rękę na ramieniu. Odwrócił się zaskoczony i zobaczył przed sobą sierżanta w hełmie podpiętym pod brodą, z opaską na ramieniu.

— Patrol armijnej żandarmerii. Przepustkę proszę.

Janek zerknął za ramię, jakby szukając, którędy bryknąć, ale tam już stali dwaj z pistoletami maszynowymi. Szarik zawrócił i wyglądał z krzaków, czekając rozkazu.

— Nie mam.

— Zdejmijcie pas — rozkazał dowódca patrolu.

— Mój czołg jest stąd o paręset metrów. Ja tylko...

— Zdejmijcie pas — powtórzył żandarm. — Wasz pies?

— Nie — odrzekł Kos. — Pójdziesz ty stąd! — odgonił wilczura. — Pozwólcie sobie wytłumaczyć...

Tamten nie chciał, by mu cokolwiek tłumaczono. Uznał, że skoro ma prawo zatrzymywać żołnierzy, to tym lepiej wypełni zadanie, im więcej posadzi — częsty to dosyć błąd wśród początkujących, zbyt gorliwych lub tępych stróżów porządku. A może po prostu chciał pokazać, że lepiej niż inni pełnić służbę potrafi...

Jak było, tak było, ale w mrocznej ziemiance u rozstajnych dróg Janek zastał towarzystwo liczne i rozmaite. Siedzieli zatrzymani przez patrole żandarmerii kombinatorzy i łaziki, ale nie brak było schwytanych w krzakach, którzy niebacznie odeszli sto metrów od swych okopów, lub nawet takich jak ten koło Kosa, który z zapałem tłumaczył:

— Cóż z tego, że wskazujący sztywny, jeśli środkowy się przygina — pokazał dłoń i ruszał palcami — ale doktor się uparł i musowo było wiać bez dokumentu. Stryj by skórę zerżnął, jakby się dowiedział, że Odrę w szpitalu przeleżałem.

Kos spojrzał na zegarek, wstał z nary i zaczął walić pięścią w drzwi.

— Czego? — spytał wartownik.

— Do dowódcy. Natychmiast zameldujcie.

— Zaraz — usłyszał leniwy głos za drzwiami.

— Ja z wami — wstał żołnierz, który uciekł ze szpitala. — Obywatel sierżant poświadczy...

— Kto do dowódcy? — w uchylonych drzwiach zobaczyli głowę sierżanta żandarmerii. — Nie kupą. Jeden tylko.

Poprowadził Kosa między drzewa, gdzie za rozkładanym stolikiem siedział młodziutki przystojny chorąży w czyściutkim mundurze i w pasie pachnącym jeszcze garbarnią.

— No, co takiego? — spytał udając dobroduszność i odłożył na bok ręcznie malowaną ulotkę, którą na froncie nazywano „błyskawicą”.

— Obywatelu chorąży, pięćset metrów stąd stoi mój czołg na stanowisku. Mogę zostać ukarany, ale nie w ten sposób, żeby załoga została bez dowódcy. Podczas przeprawy każda lufa się liczy.

— Skąd wiecie, że będzie przeprawa?

Z krzaków wyjrzała wilcza morda. Kos spojrzał w tamtą stronę i nie dosłyszał pytania.

— Słucham?

— Skąd wiecie o przeprawie?

— Wszyscy wiedzą — wzruszył ramionami, usiłując gestem odegnać psa.

— Nie potraficie utrzymać postawy zasadniczej?

— Pójdziesz ty do domu!... Potrafię, obywatelu chorąży.

Oficer obejrzał się, dostrzegł Szarika niknącego w lesie i napuszył się jeszcze bardziej, gdyż aresztowany osobnik, mimo pozorów zdyscyplinowania, zdawał się z niego kpić.

— Wasze nazwisko?

— Sierżant Jan Kos.

Twarz chorążego zmieniła się w jednej chwili.

— Kłamie, bezczelnie kłamie — rzekł do stojącego obok sierżanta. — Przed chwilą właśnie otrzymałem „błyskawicę”. — Wziął ulotkę do ręki i czytał tekst umieszczony obok zionącej ogniem podobizny czołgu: — „Załoga czołgu 102 pod dowództwem sierżanta Jana Kosa celną serią pocisków zniszczyła hitlerowski skład amunicji na pierwszej linii frontu...” i tak dalej. A skąd wy właściwie macie dokumenty na nazwisko Jana Kosa?

Chorąży wstał i rozkazał sierżantowi żandarmerii:

— Weźmiecie jeszcze dwóch ludzi, samochód i dostarczycie go natychmiast do sztabu armii, do dowództwa naszego batalionu. Zameldujecie: szpiegował razem z psem. Wiecie, co robić w razie próby ucieczki?

Zarzut był tak bezpodstawny i brutalny, że Kos poczuł się jak trafiony w szczękę bokserską rękawicą. Nie zwracał uwagi na skierowane w pierś i plecy lufy automatów, nie obeszły go kpiny sierżanta. Całą drogę zastanawiał się, czemu chorąży, chłopak o rok czy dwa ledwo starszy, który przed paru tygodniami skończył szkołę oficerską, nie chciał sprawdzić jego słów. Czemu wolał oskarżać niż zaufać na tyle tylko przecież, by od bliskiego czołgu kogokolwiek dla rozpoznania sprowadzić? Pal diabli krzywdę niezasłużoną, ale podczas przeprawy każdy czołg...

Łazik, obudowany pudłem z listew i dykty, godzinę kluczył bocznymi drogami, bił budą o niskie gałęzie i wreszcie stanął przed murowanym budynkiem, zapewne pałacykiem myśliwskim.

Kosa wprowadzono do wewnątrz. Długo stał na różnych korytarzach bez jednej myśli w głowie i tylko oddech krótki, łapczywy zdradzał, jak bardzo jest poruszony. Niewiele nawet słyszał z tego, co wokoło mówiono. Z dziwnego otępienia zbudziła go dopiero komenda ostra jak pchnięcie bagnetem.

— Wejdźcie.

Wysoki porucznik otworzył drzwi i wpuścił go przed sobą do dużego, jasnego pokoju, w którym za ciężkim stołem siedział siwiejący major.

Wprowadzający stanął na baczność i zameldował;

— Patrol żandarmerii schwytał w pobliżu pierwszej linii kogoś, kto ma dokumenty na nazwisko... — zajrzał do trzymanej w ręku książeczki wojskowej — ...sierżanta Kosa.

Ściany poznaczone były jasnymi prostokątami po wywiezionych obrazach, nosiły ślady kuł. Usłyszawszy swe nazwisko, Janek przestał się rozglądać i skoncentrował uwagę, rozumiejąc, że tu się wszystko rozstrzygnie.

Major wziął książeczkę, długo oglądał fotografię, marszczył brwi, jak gdyby coś sobie przypominał, a potem niespodziewanie zaproponował:

— Siadajcie.

Porucznik podsunął krzesło.

— Nie usiądę, obywatelu majorze. Muszę natychmiast wracać do czołgu. Już wieczór, a przecież rano...

108
{"b":"759768","o":1}