Prócz szumu krwi w skroniach, prócz bicia własnego serca Janek niczego nie słyszał. Panowała cisza. Zdawała się trwać bardzo długo, ale być może upłynęło zaledwie 30–40 sekund, gdy wewnątrz czołgu rozległo się postukiwanie w pancerz: raz-dwa-trzy, przerwa, raz-dwa-trzy, przerwa, raz-dwa-trzy.
— Właź — usłyszał szept. — Podaj erkaem.
Janek przesunął bezpiecznik, podkradł się do wozu i osłonięty jego pancerzem od strony wroga, przekazał najpierw broń, a potem sam wspiął się na górę.
— Skacz.
Wzorem swego dowódcy, głową w dół, rzucił się we właz, prosto w ramiona Wasyla, który chwycił go w locie i postawił obok siebie.
— Nikogo. Pusty, ciepły jeszcze...
Janek zachwiał się na nogach, oparł plecami o działo. Pot chłodził mu czoło, spływał kroplami po plecach.
— Co z tobą?
— Niemiec.
— Gdzie?
— Zabity, koło gąsienicy.
— W porządku. Martwy nikomu krzywdy nie zrobi — burknął porucznik.
— Ale to ja go z erkaemu, przez pierś... I teraz leży tam, młody taki, z jasnymi włosami.
— Rozumiem — westchnął Wasyl i chwilę milczał. — Nie my zaczynaliśmy tę wojnę i nie wy. Oni zaczęli. Pamiętaj o twojej matce, o Majdanku, o pluszowym misiu z urwaną łapą i wykłutym okiem...
Przypomnimy sobie, że to ludzie, jak skończymy, jak odbierzemy im broń.
Teraz nie wolno — tłumaczył miękkim głosem, a potem, bez żadnego przejścia, dodał ostro i twardo: — W dole, obok siedzenia mechanika znajdź właz desantowy i otwórz. Jak otworzysz, powiedz.
Janek, macając dłońmi w ciemności, szukał długo. Słyszał, jak Wasyl szczęka armatnim zamkiem, sprawdza jego działanie.
— W porządku — mruknął. — No, jak tam u ciebie?
— Zaraz.
Trafił wreszcie ręką na uchwyt, odepchnął okrągłą stalową tarczę i wsunąwszy głowę w otwór sprawdził, czy jest prześwit, czy można tamtędy wyleźć.
— Gotowe.
— Szykuj teraz pociski, tak żebyś je miał pod ręką.
Czołg widać długo był w walce, bo obmacawszy uchwyty, sprawdziwszy skrzynki na podłodze, znaleźli tylko dwadzieścia jeden. Przeliczyli raz jeszcze, zrywając kapsle bezpieczników.
— Dwadzieścia jeden.
— No to spróbujemy. Popatrz jeszcze, jak dostał, bo potem nie będzie czasu — Wasyl pokazał Jankowi dwie przestrzeliny.
Podkalibrowy przebił obie burty. Jeden otwór był błękitny, a w drugim, wejściowym, różowiało już niebo na wschodzie. Znowu od strony Niemców zaterkotał karabin maszynowy i zgasł. Przywarli obaj do peryskopów. Chwilę trwała cisza, a potem między drzewami trysnęły prawie jednocześnie dwa błyski i echo rozniosło po lesie huk armatnich strzałów.
— Dobra nasza, wyszli jak na zamówienie — powiedział Wasyl niespodzianie głośno i rozkazał: — Ładuj!
Teraz nie mieli po co się kryć. Kręcąc naraz obiema przekładniami, porucznik dźwignął długą lufę, obrócił ją w stronę, skąd padły strzały, i z twarzą u celownika czekał na trzaśnięcie zamka.
— Gotowe — powiedział Kos, dociskając rygiel i odskakując pod pancerz.
Odrzut targnął lufą. Oporopowrotnik cofnął ją na miejsce, z odryglowanego zamka z brzękiem wypadła dymiąca łuska.
— Ładuj!
— Gotowe!
— Ładuj!
— Gotowe!
Walili raz po raz, nie żałując pocisków. Po jednym z odskoków Janek dopadł na moment peryskopu i zobaczył, że przed nimi, spomiędzy drzew, snują się długie jęzory ognia.
— Dostał?
Gdy znowu brzęknęła pusta łuska, Wasyl odpowiedział:
— Dostał.
Janek liczył w myśli wystrzały: szesnasty... siedemnasty... Po dziewiętnastym wrak jęknął i drgnął. Wstrząs był tak silny, że Kos ledwo nie uronił pocisku.
— Dostaliśmy. Ale pancerz dobry, rykoszetem poszło — krzyknął Semen. — Ładuj szybciej.
— Przedostatni.
Wasyl odpalił i nacisnąwszy spust karabinu maszynowego wypruł długą serię aż do samego końca taśmy.
— Ładuj ostatni i wiej dołem, ale już.
Janek zaryglował zamek i nie czekając odpalenia skoczył na dół.
Przypomniał sobie jeszcze o karabinie maszynowym przedniego strzelca, więc wymacał uchwyty MG, przesunął lufę jak najdalej w prawo i nacisnąwszy spust siał na oślep przed siebie, póki starczyło amunicji.
Potem zwinął się tak jak chłopcy, którzy chcą fiknąć koziołka, oparł barki na odchylonej płycie włazu i ześliznął się po niej na ziemię. Przekręcił ciało na brzuch, wypełznął szybko spod wozu, zatrzymał się dopiero w głębokiej koleinie wyrytej gąsienicami. Obróciwszy głowę spoglądał za siebie.
Oddychał szeroko otwartymi ustami, chłonąc łapczywie powietrze wilgotne i czyste; wydychał smród prochu, który go dusił we wnętrzu pantery.
Nagle zmartwiał ze strachu: przez górny właz i przez szczeliny pod wieżą począł wysnuwać się ciemny dym. A więc jednak zapalili. Szarpnął się na ratunek, ale już spod wozu wyjrzała głowa, potem ramiona Wasyla i porucznik opadł tuż obok niego na ziemię.
— Ech, to wojaka. To ja mam nosić za tobą erkaem? — podał mu broń do ręki. — Wiejemy.
Las od strony Niemców osnuty był dymem. Radzieccy piechurzy pruli z automatów i karabinów maszynowych. Jeleń i Grześ osłaniali powrót kolegów ogniem z czołgu. Nie pełzli więc, lecz długimi skokami, od zasłony do zasłony przeskoczyli pustą przestrzeń, dopadli drzew i za murem pni wrócili biegiem do okopu.
— Czysta robota — powitał ich sierżant Czernousow. — Aleście mieli szczęście, że tamci akurat wyleźli na przedni skraj. Już się trzy czołgi na was piszą i jeden na naszych artylerzystów.
Podpalona przez Semena pantera dymiła coraz gęściej, zasnuwała czarnymi kłębami porębę i wreszcie buchnęła jasnym płomieniem. Jakby na ten sygnał przygasła strzelanina po obu stronach frontu.
W górze niebo było już jasne, na wschodzie zbladła czerwień, lecz promienie słońca opornie przebijały się przez dymy.
— Wasyl, o erkaemie nie powiesz? — szepnął Kos.
— Nie powiem — równie cicho odpowiedział porucznik.
— Nie mów.
Janek czytał uznanie w oczach sierżanta, stojącego obok nich w okopie, lecz tego było mu mało. Chciał się pochwalić jeszcze temu drugiemu żołnierzowi, który go pamiętał od jesieni zeszłego roku, od czasu gdy w waciaku i rękawicach z jenota jechał do armii, mając jako jedyne skierowanie strzęp gazety i jako jedyną rekomendację tygrysie uszy schowane w kieszeni na piersiach. Chciał się pochwalić przed pucołowatym Fiedią, znajomość z którym zaczęła się od bitki, zapytać go, czy i teraz uważa, że nie powinien być na froncie, że należy go odesłać do domu. Zza ramienia sierżanta wyjrzał w stronę zagięcia okopu.
— Dokąd poszedł telefonista?
Sierżant nie odpowiedział. Cofnął się parę kroków, gdzie na dnie rowu zieleniał jakiś kształt. Przyklęknął, uniósł brezentową pelerynę. Janek zobaczył bladą twarz Fiodora z niebieskimi cieniami pod oczyma.
Czernousow wyjaśnił:
— Jak zaczęliście bić z działa, to on się wychylił na przedpiersie.
Mówię mu, złaź, a on powiada: „Zobaczę, jak wojuje ten paryń, co mnie bykiem zaprawił”. Niemcy wam odpowiedzieli i dostał odłamek pod serce.
Janek patrzył, szeroko otwierając oczy, i zdawało się, że nie pojmuje treści słów.
— Jak to tak? — spytał.
— Właśnie tak, proste.
Czując łzy napływające pod powieki, chłopak odwrócił twarz.
— Kapral Kos do wozu — rozkazał Wasyl i mijając go w okopie szepnął: — Otrzyj policzki, gwardia patrzy.
12. Nowe zadanie
W historycznej książce bitwa staje się czytelna jak partia szachów, a może nawet jeszcze bardziej prosta. Uczeń z VIII klasy łatwo podpowie Hannibalowi:
— Pora ruszyć słonie, posłać jazdę w obejście.
Słuchając rad uczniów X klasy, Napoleon bez trudu wygrałby pod Waterloo. W parę lub kilka lat po wojnie wiemy przecież dokładnie o siłach i ruchach obu stron, o stanowiskach baterii i zdradliwych jarach przecinających pola.
Ale wówczas, gdy bitwa się jeszcze toczy, jest bardziej podobna do bokserskiego meczu, w którym przeciwnicy mają zawiązane oczy. Sztaby frontów i armii znają w przybliżeniu ruchy dywizji przeciwnika. Nieustannie pracuje zwiad naziemny i lotniczy, spadochroniarze z radiostacjami lądują na tyłach wroga i obserwują jego manewry, partyzanci przekazują wiadomości, nasłuch radiowy rozszyfrowuje tajemnice. Ale duży procent pewności uzyskujemy tylko w przypadku działań wielkich jednostek. Trudno natomiast wykryć w porę ruchy kompanii i batalionów.