Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Jak się dowiedzieć, czy za ścianą lasu, maskowana hukiem strzelających baterii, nie podchodzi do frontu kompania czołgów, nie przesuwa się skrycie batalion grenadierów? Któż wie, dokąd w tej chwili mierzy setka luf naraz i na jaki cel skierowane zostaną nadlatujące eskadry bombowców, w które miejsce zostanie zadany cios i kiedy? Być może na zegarku nieprzyjacielskiego dowódcy dochodzi właśnie godzina wyznaczona do ataku, być może pozostały do niej minuty czy sekundy.

W jednym miejscu i o określonej porze wróg stara się zebrać druzgocącą przewagę, uderzyć masą ognia i stali, przerwać front obrony i wyjść na tyły.

Wówczas gdy gdzieś zwiera się pancerna pięść, w innych miejscach dokonywane są demonstracyjne ataki lub też panuje cisza, jeśli ciszą można nazwać sytuację, w której przelatują nad głowami pociski i co pewien czas, jak pazury podstępnego tygrysa, drapią po przedpiersiu serie broni maszynowej. A jednak o tej sytuacji w komunikatach wojennych pisze się, że na takim to a takim odcinku frontu nic istotnego nie zaszło. I żołnierze nazywają te dni okresami ciszy.

Taka właśnie cisza po groźnej nocy zapanowała na leśnym wzgórzu, na którym wokół czołgu porucznika Semena broniła się kompania, dowodzona po śmierci jej dowódcy przez sierżanta gwardii Czernousowa. Przed nimi, osłonięty lasem, dogorywał pożar. Ponad nimi w stronę przepraw szły eskadry bombowców i zwalały na Wisłę swój ładunek trotylu, niosły się z gwizdem pociski i wybuchały na tyłach, blokując skrzyżowania dróg. Za plecami, gdzieś w głębi lasu, ujadały gwałtownie karabiny maszynowe i grzmiały działa. Z drugiej strony poręby strzelano od czasu do czasu, odpowiadali fizylierzy i erkaemiści, ale poza tym była cisza.

Na śniadanie zjedli konserwy i chleb, popili paroma łykami wody. Mieli jej niewiele, bo tylko dwulitrowy termos, przywieziony w czołgu. Robiło się coraz goręcej i duszniej. Prażyło sierpniowe słońce, wciskając się pod korony drzew, sięgając samej ziemi. Niebo było blade, przydymione, bez jednej chmury i mimo gorących próśb całej załogi, nawet Wasyl nie mógł im obiecać deszczu.

W wozie został tylko Jeleń, dyżurujący przy dziale i peryskopach, a reszta wyszła z czołgu i siedziała w głębokiej jamie, którą wykopali pod brzuchem maszyny, pomiędzy gąsienicami. Gwarzyli ze sobą niespiesznie, to wspominając nocny bój, to troszcząc się o nie znane im losy innych kolegów.

Wiedzieli tylko tyle od Czernousowa, że pozostałe dwa czołgi plutonu dowodzenia stoją na sąsiednich przesiekach, że przetrwały noc, że jeden z nich, dowodzony przez chorążego Zenka, tego samego, który ongiś w Sielcach werbował nowicjuszy do brygady, rozbił transporter opancerzony i podpalił niemiecki średni czołg T-IV.

Zbliżało się już południe, kiedy Janek, wyjrzawszy z kryjówki, skinął ręką na kolegów i chwytając erkaem, z którym teraz nie rozstawał się ani na sekundę, szepnął:

— Popatrzcie, tam ktoś się skrada.

Spostrzegli, że rowem dobiegowym od szczytu pagórka sunie coś zielonego, gładkiego, jakby pudło. Potem rów się skończył i zobaczyli żołnierza w hełmie, z termosem na plecach, przebiegającego od drzewa do drzewa.

— Ej, sojusznicy, ostrożnie, bo nam obiad postrzelacie — zawołał sierżant. — Zdrawstwuj, Marusia.

Żołnierze wyglądali z okopu i wołali również:

— Zdrawstwuj, Ogoniok.

Dziewczyna zgrabnie zeskoczyła do rowu, zdjęła termos z pleców i pistolet maszynowy z szyi. Najbliżsi szli już ku niej z menażkami, wyciągając łyżki zza cholew butów, ale wstrzymała ich:

— Poczekajcie, z głodu nie umrzecie. Jest tu kto ranny?

Ruszyła w stronę ziemianki, gdzie siedzieli pokaleczeni nocą fizylierzy.

Jedyny artylerzysta, który ocalał z działonu, mimo rozharatanej powyżej łokcia ręki, nie dał się również odprowadzić do szpitala. Zmieniła im prowizoryczne opatrunki, dezynfekując rany, bandażowała szybko i zgrabnie.

Potem, gdy wszystko już było gotowe, odkręciła pokrywę termosu i dzieliła porcje.

— Tankisty, a wy co, nie głodni? Dla was też wystarczy.

Jeleń, którego zawołano z czołgu, stanął, przypatrzył się uważnie Marusi, jej czarnym brwiom wygiętym jak mongolski łuk i westchnął:

— Żebych wiedzioł, że taka dziouszka z bandażem przyjdzie, to bych się som czym dziubnął.

Saakaszwili sięgnął pod drzewo, gdzie rosła kępa liliowych dzwoneczków, zerwał ich kilka i przyklękając podawał jedną ręką menażkę, a drugą bukiet.

— Dla pięknej dziewczyny piękne kwiaty.

Nie odpowiedziała mu nic, tylko uśmiechnęła się, ale widocznie galanteria Grzesia przypadła jej do serca, gdyż, kiedy już wzięli resztki mięsa i kaszy, przysiadła na dnie okopu czołgistów, obok Janka Kosa. Szarik, zazwyczaj nieufny wobec nowych ludzi, tym razem jednak, być może znęcony zapachem obiadu, położył jej głowę na kolanach i pozwolił się głaskać.

— Poczekajcie, nie musicie psu oddawać. Jeszcze dla niego coś z dna wyskrobiemy.

Podała wilczurowi kaczę z mięsem i zdziwiona patrzyła, że nie je.

— Weź — powiedział Janek.

— Nie tylko ładny pies, ale i mądry.

Siadając powtórnie obok Janka zsunęła pasek spod brody i zdjęła hełm.

Przycięte krótko włosy o barwie świeżo wyłuskanych kasztanów rozsypały jej się nad czołem.

— Priwiet pulemiotczyk, chwalą tu ciebie, nachwalić się nie mogą. Mnie nazywają Marusia, albo „Ogoniok”, bo jestem ruda. A ciebie?

— Janek.

— Janek? Ładnie. A to co znaczy? — dotknęła palcem naszywek na jego naramienniku.

— Kapral.

— A po naszemu?

— Mładszyj sierżant.

— Jasne. Widzę zresztą, że z ciebie nie tylko mładszy, ale całkiem młody sierżant.

Grześ westchnął i zostawiwszy Janka na polu boju przy Marusi, polazł do czołgu. Z okopu wychylił się artylerzysta z obandażowanym ramieniem.

— Dla dziewczyn co nowe, to i ciekawe. Czemu ty, Marusia, tylko z Polakami rozmawiasz?

— Ja nie ze wszystkimi. Z jednym.

— Podobał ci się?

— Bardzo — pogładziła Kosa po policzku i dodała: — Na mnie już pora. Do zobaczenia.

Zarzuciła pusty termos na plecy, powiesiła automat na szyi i niczym chłopak podciągnąwszy drelichowe spodnie, odeszła. Prowadzili ją jeszcze wzrokiem, gdy przemykała się od drzewa do drzewa. Potem zeskoczyła w rów i zniknęła im z oczu.

Nie minęło pół godziny, kiedy po stronie Niemców usłyszeli warkot silnika czołgowego i dwa wystrzały z działa. Pociski przeniosły górą, rozerwały się na szczycie pagórka.

— Odpowiemy?

— Nie. Oni chcą, żebyśmy zdradzili stanowiska. Pamiętacie, co mówiłem wczoraj o obronie? — przypomniał Kosowi Wasyl. — Ale chodźmy do wozu, bo Saakaszwili nam się zanudzi.

Jeszcze przed południem zrzucili mundury i wdziali tylko kombinezony na gołe ciała, ale mimo otwartych włazów pod pancerzem było piekielnie gorąco. Szarik pokręcił się, westchnął parę razy i z przednimi łapami opartymi na krawędzi włazu mechanika oglądał się na Janka, czy mu pozwoli dać nura w las.

— Nie bądź za mądry. Jak wszyscy w wozie, to wszyscy. — Kos obawiał się, żeby psa nie trafiła zbłąkana kula. — Kładź się tutaj.

Przejąwszy dyżur od Grzesia, Janek siedział na swym miejscu w hełmofonie podarowanym przez generała i co kwadrans włączał radiostację na podsłuch. Na fali brygady panowała cisza. Chcąc sprawdzić, czy dobrze jest dostrojony, lekko poruszył gałką, potem nieco szerzej i drgnął nagle, bo tuż przy samym uchu usłyszał chrapliwy głos:

— Achtung! Drei... zwei... ein... Bomben!

— S prawa protiwnik, idu w ataku, idu...

Rozległ się gwizd, potem szybko poczęły kapać drobne kropelki dźwięków alfabetu Morse’a i znowu odezwał się ludzki głos:

— Garit.

Janek nie wiedział, czy głosy te przychodzą doń z bliska, czy z daleka; nie pojął, kto płonie: czy mówiący, czy może jeden z bombowców.

— Wróć na podsłuch — rozkazał mu Semen.

Niechętnie nastroił odbiornik z powrotem na właściwą falę, znalazł tam ciszę, szmer jakiś, lekkie piski. Szarik zamruczał, obrócił się dwa razy dokoła siebie i, położywszy łeb na kolana Jankowi, szybko dyszał z wywieszonym jęzorem, podobnym do płata świeżej szynki. Patrzeć na niego było trudno, bo jeszcze bardziej dokuczało pragnienie. Semen kazał oszczędzać wody, ale pies o tym nie wiedział, wytłumaczyć mu było niełatwo.

28
{"b":"759768","o":1}