— ...Pięć, Brzoza pięć. Brzoza pięć. Ja Oka, ja Oka... — glos Lidki dyżurującej na radiostacji brygady byt stłumiony odległością; jeszcze raz powtórzyła: — Ja Oka, odbiór, odbiór — i znowu zapanowała cisza.
Od tamtej pory, kiedy zwróciła mu rękawice, widział ją parę razy z daleka, zawsze w towarzystwie oficerów ze sztabu albo chorążego Zenka, więc nie rozmawiali ze sobą. Teraz już nawet nie miał w czołgu rękawic, które nosiła, bo oddał je razem z innymi niepotrzebnymi rzeczami szefowi sztabowej kompanii. Nawoływanie „Brzoza pięć” nie do nich było skierowane, ale przyjął je jako ostrzeżenie. Przetarł oczy wierzchem dłoni, strzepnął krople potu z czoła, poprawił się na siedzeniu.
Znowu kilka minut trwała cisza, potem zaczęły się trzaski i piski.
Odezwał się męski głos, ale słów nie można było rozróżnić. Ktoś kogoś wołał, Janek poruszył lekko gałką i zrozumiał.
— Ja Brzoza jeden, uwaga...
— Słyszę, Brzoza trzy... Brzoza dwa słyszy.
— Ja Brzoza jeden, od lewego naprzód... Lewy szybciej... Przed tobą...
— Widzę... Gotów.
— Mechanik wolniej... Ognia!... Gotów.
— Brzoza dwa, dostałem.
— Wolniej, podkalibrowym ładuj.
— Dwa się palą.
— Trzeci gotów.
— Trafienie, gąsienica, baki płoną!
— Z wozu.
— Ładuj, ładuj... O rany!
— Ja Oka, ja Oka. Brzoza pięć, czy słyszysz...
Głosy ścichły, uciekły gdzieś dalej i nagle zabrzmiało wyraźnie:
— Ogórki na grzędzie, skraj lasu, prawo pięć od komina...
Ktoś stukał w pancerz i wolał:
— Rebiata, wody chcecie? — nad włazem pokazała się twarz Czernousowa.
W obu rękach podawał im hełm pełny po brzegi.
Wasyl podziękował, przyjął i podając z rąk do rąk pili kolejno, po pięć łyków, licząc, żeby sprawiedliwie. Woda była letnia, miała błotnisty smak, który zostawał w gardle i na podniebieniu. Resztę na dnie oddali Szarikowi, który wychłeptał ją szybko, pomrukując z wdzięcznością. Potem zwrócili hełm.
— Wasyl, słyszałeś?
— Słyszałem, Brzoza to trzecia kompania.
— Bili się. Co się z nimi stało?
— Nie wiadomo, ale musiało być gorąco.
— U nas cisza. Może tam bylibyśmy bardziej potrzebni.
— Może.
Jakby w odpowiedzi na tę uwagę o ciszy, usłyszeli skrzypienie ogromnego, starego zegara, w którym pordzewiały nie nakręcane od lat wszystkie tryby. Jeleń, siedzący na skrzynkach z pociskami, zerwał się i czym prędzej zatrzasnął włazy. Zrobił to w samą porę, bo nagle zaszumiało powietrze i jak gęsta seria grzmotów zadudniły jeden po drugim wybuchy.
— Nebelwerfer — powiedział Gustlik. — Znom chachara, oglądołech go kiedyś z bliska. Ma sześć luf razem złączonych i jak wali, to już wali.
Salwa, która położyła się w przodzie przed nimi, była tylko sygnałem.
Teraz niemieckie moździerze poczęły ujadać, jak psy we wsi na przejeżdżający wóz. Odszczekiwały to z lewej, to z prawej, podniecały się nawzajem, a ogień ich, korygowany widać przez obserwatora, szukał leśnych okopów, kładł się coraz bliżej.
Odłamki, początkowo pojedyncze, dziabały po pancerzu coraz gęściej, tłukły z brzękiem i odlatywały furcząc jak trzmiele. Zapachniało ziemią i kurzem, a potem nagle wstrząsnęło całą maszyną i uderzyło ich w uszy falą huku.
— Dziabnęli nas — nie wytrzymał Saakaszwili i dorzucił jedno z nielicznych, znanych mu polskich słów: — Niech ich cholera...
— Zdarza się — powiedział spokojnie Wasyl. — Nie szkodzi. Nasz koń ma mocną skórę.
— Wyjdę, zobaczę — niepokoił się mechanik. — To chyba na żaluzjach silnika.
— Zamknięte miałeś?
— Zamknięte.
— To zaczekaj, niech przestaną.
— Dobry koń — powtórzył Janek. — Właściwie trzeba by nasz czołg jakoś nazwać.
— Może Gniady — doradził Jeleń. — U mojego starzyka był gniady, nie bardzo wielki, ale dobry, wytrzymały...
— E, tam... Gniady do czołgu nie pasuje — sprzeciwił się Kos.
— Aleksander Macedoński miał słynnego Bucefała — powiedział z uśmiechem Wasyl — a Roland podczas bitwy w dolinie Roncevaux dosiadał Wejlantyfa, rączego rumaka...
— No właśnie, to może by i nasz wóz jakoś nazwać, albo uroczyście, albo jak człowieka.
— Ty byś pewnikiem chcioł, żeby się nazywoł Lidka lebo Marusia, bo terozki już som nie wiem — odciął się Jeleń.
— Daj spokój — przerwał mu Wasyl. — W ogóle zamknijcie twarze i posłuchajcie.
Miny rwały się rzadziej i bardziej w lewo. Podczas przerw między wybuchami usłyszeli lekki warkot.
— To nie czołg.
— Poczekaj, już nic nie słychać. Może się tylko zdawało?
Z prawej burty, od strony lasu, ktoś zastukał w pancerz.
— Czego? — wrzasnął Jeleń. — Nie leźcie tam na darmo, póki minami biją.
— Otwórzcie — odezwał się znajomy, melodyjny baryton.
— Jejku kandy! — jęknął Jeleń, pospiesznie otwierając właz. — Pan generał przyszli w taki ogień...
Dowódca brygady stał na pancerzu ze swą nieodłączną fajką w dłoni i uśmiechał się.
— Nie szkodzi, mnie nie trafią. Ale nie jestem sam i chciałbym z wami pogadać, to może wleziemy do środka. Zmieścicie dwu gości? Jednego grubego i jednego chudego.
Generał mimo swej tuszy zgrabnie wszedł do wnętrza wieży, ale temu drugiemu, drobnemu chłopu w marynarce, musieli pomagać, bo zawisł we włazie i nie mógł nogami trafić na oparcie. Wreszcie jednak wciągnęli go i zamknęli włazy.
— Niech będzie pochwalony — pozdrowił tamten z ciemności.
— Na wieki wieków — odpowiedział grzecznie Gustlik, włączając światło.
Zobaczyli teraz, że chłop jest szpakowaty, od paru dni nie golony.
Siwiejąca szczecina sterczała mu na brodzie i na chudej szyi, poznaczonej węzłami żył.
— Oj, ciasno tu u was — powiedział.
— Chałupka ciasna, ale własna. Wojować z nami gazdo będziecie? — Jeleń protekcjonalnie poklepał go po plecach.
— Oj, ostrożnie, panie, pomaleńku, bo to wiecie, jak ruskie przyszły do czworaków i powiadają, że będą odstępować, to myśmy z żoną akurat chleb piekli. Szkoda było zostawić, tośmy jeszcze czekali, póki się nie dopiecze, a potem jak Niemiec zaczął bić, to my gorące bochenki do worka, moja stara wzięła krowę na postronek i dawaj uciekać. Ze strachu to nic nie czułem, ale jak już potem trafiliśmy między naszych, jak spotkałem pana generała, i pan generał kazał zabrać samochodem, co po pociski szedł, moją starą i krowę za Wisłę, to ja jej dałem worek i dopiero czuję, że całe plecy poparzone.
Posmarowała mi je jedna taka żołnierka i ja bym też poszedł za Wisłę, ale z wdzięczności, skoro jeżeli trzeba pomóc...
Generał, nie przeszkadzając chłopu w opowiadaniu, otworzył torbę połową, przesunął się tak, by światło padało na arkusz mapy i powiedział:
— Chodźcie tu wszyscy. Chcę was zorientować, o co chodzi.
Stłoczyli się wokół, pochylili głowy śledząc koniec ostro zatemperowanego ołówka.
— Niemcy za wszelką cenę chcą zlikwidować ten przyczółek. Ściągnęli nowe siły spod Warszawy. Wczoraj w południe spadochronowo–pancerna dywizja „Hermann Göring” przerwała front. Tu, w tym miejscu. Wdarli się przez las, wbili klinem między stanowiska dwu radzieckich dywizji, zajęli wioskę Studzianki, folwark i cegielnię...
— Ja własne z folwarku, myśmy tam ten chleb piekli — wtrącił chłop.
— Potem, w nocy, Niemcy przeformowali szyki i uderzyli ku wschodowi, przez las — ciągnął dalej generał — ale natknęli się właśnie na wasze zasadzki i na czołgi pierwszej kompanii. Zatrzymaliście ich, o tym wiecie. Z rana poszli wzdłuż rzeczki, o tutaj, wzdłuż Radomki, zdobyli Chodków, ale nasza druga kompania odrzuciła ich z powrotem. Po południu ruszyli ze Studzianek na północ. Zaatakowała ich ze skrzydła trzecia kompania.
— Myśmy słyszeli — ożywił się Kos. — Przez radio słyszeliśmy.
— Tak. Poszli bez zwiadu, bez piechoty, ale nie było czasu na przygotowanie. Na wojnie nie zawsze tak, jak w regulaminie. Tarajmowicza zabili, Gajewskiego, Dackiewicza, Gusławskiego... O wszystkich nawet nie wiem jeszcze. Ponieśli duże straty, ale zatrzymali „Göringa”. A jutro rano będzie na tym brzegu drugi pułk. My będziemy mogli atakować.