— O co mu chodzi? — spytał sierżant.
— Myśli, że pójdziemy na polowanie.
— Ma rację, ale to broń na grubego zwierza i polowanie nie dla dzieci.
Gładził psa po głowie, na co Szarik pozwalał, zorientowawszy się, że jego pan ma przyjaciela w tym człowieku o surowym, rozkazującym głosie.
Sierżant zamyślił się na chwilę i dodał:
— Dla dorosłych też nie, ale co zrobić, kiedy trzeba.
Janek przeczyścił lufę, złożył zamek, otarł kolbę.
— Będą z ciebie ludzie — sierżant klepnął go po plecach.
Znowu zmienił się stukot kół. Pociąg począł zwalniać, maszynista parokrotnie gwizdnął, rzuciło wagonem na zwrotnicach i wtoczyli się na stację. Po lewej i po prawej stały inne pociągi, między torami kręcili się ludzie w mundurach. Nieco dalej widać było szeroką wodę — jezioro sięgające po horyzont.
Znowu wzdłuż wagonów biegli dyżurni, zatrzymywali się przy każdym na chwilę, podawali złożone w czworo paczuszki gazet. Żołnierze brali je, dzielili, rozkładali szerokie płachty i umawiali się między sobą:
— Jak przeczytasz, nie chowaj. Podzielimy równo na cztery, żeby było w czym palić.
Fiodor podszedł do Janka i uderzając dłonią w zadrukowany papier pokazał mu:
— Popatrz, myśliwy, tu coś dla ciebie: „Pierwsza polska dywizja piechoty im. Tadeusza Kościuszki stoczyła bitwę pod Lenino”. Wcześniej trzeba się było wybrać, jużeś się spóźnił na początek. Bez ciebie zaczęli, a ty tymczasem bykiem zaprawiasz żołnierzy sojuszniczej armii, psami szczujesz...
— Nie gniewajcie się — poprosił Janek. — Tak jakoś wyszło.
Zabierzcie ze sobą. Broń pomogę czyścić, na warcie z psem mogę stać. My nikogo nie wpuścimy...
— Czekaj tu na mnie — zarządził szef kompanii. — Pójdę do dowódcy i dowiem się, co z tobą zrobić.
Powiedzieć łatwo: „Pójdę i dowiem się”, ale wykonanie zapowiedzi napotkało nieprzewidziane przeszkody — zniknęła gdzieś uszanka, futrzana czapka sierżanta.
— Co za nieporządki — rozzłościł się nie na żarty i nastroszył wąsy.
Dyżurny, gdzie macie oczy! Natychmiast odnaleźć!
Szukał najpierw służbowy, potem cały pluton — nie pomogło; jak kamień w wodę. Tylko Janek nie ruszył się z miejsca, licząc, że jeśli pociąg odjedzie, to uda mu się znowu kawał drogi z transportem przemierzyć.
Wreszcie sierżant zdecydował:
— Idę bez czapki. Jeśli wrócę i do tej pory nie znajdziecie, to ja się z wami rozprawię — podniósł groźnie palec i jeszcze raz desperacko powtórzył:
— Wbrew regulaminowi, żeby żołnierz bez czapki, ale idę.
Na te ostatnie słowo wyskoczył spod nar Szarik. Ucieszony, że wreszcie zapowiada się spacer, zamachał ogonem i stanął przed sierżantem na tylnych łapach. W zębach trzymał uszankę, podając ją właścicielowi.
— Ach ty kundlu paskudny!
— On nie jest kundlem — zaprzeczył Janek. — Pełnej krwi wilczur syberyjski.
— Towarzyszu sierżancie — oświadczył Fiodor. — Po prostu pies niedawno w wojsku i nie zdążył wkuć regulaminu.
Roześmieli się wszyscy. Szef kompanii pogładził futro swej uszanki, wsadził czapkę na głowę i machnąwszy ręką zbiegł po żelaznej drabince.
Janek miał ochotę wyskoczyć za nim z wagonu, gdyż wiedział z doświadczenia, czym skończy się pytanie dowódców. Trudno mu jednak było to zrobić — nie wypadało jakoś, a poza tym i żołnierze pewno by go nie puścili. Rozsiedli się teraz jeden przy drugim w szeroko otwartych drzwiach i patrząc na jezioro śpiewali:
Sławnoje morie, swiaszczennyj Bajkał...
Sierżant wrócił niespodzianie szybko, stanął na sąsiednim torze i kiwał na Janka ręką.
— Chodź, Szarik, znowu nas wyrzucają — przepchnęli się do wyjścia, zeskoczyli na ziemię.
— Czemuś nos spuścił na kwintę — szef kompanii objął go za ramię i poprowadził ze sobą. — Nic się nie bój. Ja bym cię nawet zabrał, skoro nie masz do kogo wracać, ale trafiła się dobra okazja. Sam zobaczysz.
Podeszli do jednego z wagonów sąsiedniego transportu, w którego drzwiach stali cywile w waciakach i płaszczach, w cyklistówkach i czapkach futrzanych, a w głębi nawet ktoś w kapeluszu. Jeden z nich czekał na torach, do kosmatej uszanki miał przyczepioną czarnymi nitkami blaszkę — orła wyciętego z puszki od konserw.
— To twoi — powiedział sierżant. — Też jadą do polskiej armii. Dobrej drogi, chłopcze — popchnął go lekko w kierunku wagonu. — A jak już będziesz na froncie, to miej oczy otwarte. Może się jeszcze spotkamy.
Ten z orzełkiem na czapce uśmiechał się szeroko i wyciągał rękę.
— Nazywom się Jeleń. Gustaw Jeleń.
— Jan Kos — przedstawił się chłopak.
— A pies?
— Szarik.
— Szarik? A co to po rusku znaczy?
— Kulka.
— Myślałech, że Szary, ale niech będzie Kulka, wszystko jedno.
Posuńcie się, chłapcy, podom wom nowego kamrata.
Nim Janek się spostrzegł, był już w powietrzu. Jeleń podniósł go bez wysiłku nad głową i wstawił do wagonu. Ruszył, by chwycić psa, ale Szarik sam odbił się jak sprężyna i wskoczył za swym panem. Janek obrócił się, chciał jeszcze zawołać, pożegnać sierżanta, ale szef kompanii był już daleko.
Tyle, że się jeszcze obejrzał i pomachał ręką.
W wagonie śpiewali:
Wiła wianki i rzucała je do falującej wody...
Janek rozejrzał się. Ze zdumieniem spostrzegł, że na drugim piętrze pryczy, z samego brzegu, siedzi nie chłopak, lecz dziewczyna. Ubrana była w gumowe buty, watowane spodnie i kurtkę, w męską czapkę uszytą z zielonego sukna, ale spod niej wysuwały się jasne, długie włosy. Dłonie miała drobne, wąskie, dziewczęce.
Uśmiechnęła się do Janka:
— Skąd jesteś?
— Z Przymorskiego Kraju...
— Ale z Polski, skąd?
— Z Gdańska.
— A ja z Warszawy. Na imię mam Lidka.
Jankowi się wydało, że usłyszał rzecz niezwykle istotną, ważną.
Dziewczyna pokazała mu miejsce obok siebie i śpiewała dalej: Wiła wianki i rzucała je do wody...
Podszedł nieśmiało, stanął obok, ale nie miał odwagi siąść. Spojrzał na sąsiedni tor. Ponad głowami widział wagony wypełnione żołnierzami w uszankach z czerwoną gwiazdą. Wagony poczęły się przesuwać i w pierwszej chwili nie wiadomo było, kto jedzie — my czy oni. Wspiął się na palce, żeby zobaczyć ziemię i koła.
Sławnoje morie, swiaszczennyj Bajkał...
Wiła wianki i rzucała je do wody...
— splatały się słowa i melodie.
Poznał swój wagon — w szeroko otwartych drzwiach spostrzegł pyzatego Fiodora i sierżanta gładzącego dłonią puszyste wąsy. Jakże go będę szukał na froncie — pomyślał;’ — Nawet nie wiem, jak się nazywa. Potem zobaczył jeszcze karabin maszynowy na dachu i zderzaki ostatniego wagonu.
Wsiadł Jeleń i podszedł do Janka.
— Bydymy kamratami, nazywej mnie Gustlik. Co się dziwosz, czego ci żal? My w to samo miejsce, co i oni. Wszystki pociągi idom teraz na zachód.
4. Fortel
Równymi rzędami siedzieli na deskach przymocowanych do burt ciężarówki, podskakiwali wraz z nią na wybojach. Przez bramę z brezentu patrzyli, jak ucieka w tył szeroka, gruntowa droga rozjeżdżona setkami kół.
Listopadowy dzień był chłodny i przejrzysty. Zdawało się, że szron nie tylko sięga horyzontu, ale dołem wpełza na bezchmurne, wyblakłe niebo.
Wjechali do wsi — przy szosie stały małe domki i podłużny klocek parterowej szkoły. Gdy ją minęli, poczuli, że samochód skręca, zjeżdża ostro po pochyłości, mieszając oponami wilgotną glinę. Zobaczyli wysoki brzeg dopiero wówczas, gdy skrzypnęła, zakołysała się pod nimi nawierzchnia pontonowego mostu.