Литмир - Электронная Библиотека
A
A

— Tu na dolnej narze jeszcze ktoś śpi. Wstawaj, leniu!

— Zostaw go, pewno po służbie. Kiedy wstawałem, nie ruszyłem nawet swojego płaszcza, niech śpi...

Wzdłuż pociągu dyżurni roznosili termosy — zielone, owalne pudła, po dwa wiadra w każdym. Podawali je do wagonów, biegli dalej.

— Odkręć, Fiedia, pokrywę, zobaczymy, co przynieśli.

— Zobacz, zobacz. Myślisz, że pierożki ze śmietaną i z serem.

— Jołki–pałki, znowu kasza! — wykrzyknął tęgi, rumiany Fiodor.

— Borszcz da kasza, piszczą nasza.

Parowóz gwizdnął krótko, ostrzegawczo, potem dał długi sygnał i pociąg ruszył z miejsca.

Ktoś siedzący pod samym dachem na najwyższej pryczy zaśpiewał wysokim tenorem, udając głos operowego artysty.

Pszeno, pszeno, pszeno, pszeno!
Ono na radost nam dano.

Żołnierze roześmieli się, bo naprawdę to piosenka mówi o winie, które niesie radość, a nie o kaszy jaglanej. Pobrzękując menażkami do taktu ustawiali się w kolejkę przy termosie.

— Hej, ty! Jeść też nie będziesz? — pyzaty Fiodor pociągnął za połę płaszcza. — Jak chcesz, to możesz spać, a ja się twoją porcją...

Nie dokończył myśli, stał chwilę zdumiony z otwartymi ustami, a potem wrzasnął:

— Rebiata, obcy! Jołki–pałki i pies jakiś tu warczy.

Obcy już dawno nie spał, obudziła go trąbka. Chciał jednak odwlec chwilę, w której go odkryją, i wolał, by to się stało raczej podczas jazdy, a nie na przystanku. Zdemaskowany, zeskoczył z nary i stanął pod ścianą. U jego róg przy warował pies — młody, ale już spory, z wilczą mordą i kosmatą sierścią o barwie popiołu, nieco ciemniejszą wzdłuż grzbietu.

— Ty kto?

Obaj milczeli — chłopiec i pies.

— Pytam się ciebie, kto ty jesteś?

Odpowiedzi nie było. Z całego wagonu schodzili się żołnierze, stawali kręgiem ciekawi, co z tego wyniknie, wyglądali zza ramion kolegów, wspinając się na palce.

— Transport wojskowy, a tu się wkradł jakiś typ. Nie będziesz gadał, to cię wyrzucimy za drzwi.

Pies obnażył zęby, zjeżył sierść.

Rosły, tęgi Fiodor nie zważając na to chwycił chłopca za ramię. I nagle, rzecz dziwna — wszyscy patrzyli, ale nim ktokolwiek dojrzał, co się stało, żołnierz już leżał na narach w sianie, a pies trzymał w zębach oderwany róg płaszcza. Chłopak po zadaniu ciosu, który zwalił Fiodora z nóg, cofnął się znowu w kąt wagonu i przywarł plecami do ściany.

— Toś ty taki? Bykiem, jołki–pałki, bijesz? — pucołowaty wstał zaciskając pięści.

— Zostaw go!

W przejście między narami a ścianą wszedł sierżant ze znaczkiem gwardii na wypłowiałej bluzie munduru. Stanął przed chłopcem, długą chwilę przyglądał mu się uważnie, pogładził dłonią wąsy o barwie dojrzałej pszenicy i powiedział spokojnie:

— Przychodzisz nie proszony w goście. Pytają cię, a ty nie odpowiadasz. Nieładnie. Jak tak dalej pójdzie, to twój pies całemu plutonowi płaszcze poszarpie. Ze wszystkimi chcesz się bić? My jedziemy na front, a ty?

— Ja też.

Sierżant uśmiechnął się lekko.

— Rozumiem, ale dzieci, i to w dodatku z psami, do wojska nie biorą.

— A to dopiero dziecko! Towarzysze, jak mnie bykiem zaprawił w brzuch, to jeszcze czuję — skarżył się oburzony Fiodor.

— Poczekaj — przerwał mu sierżant i znowu zwrócił się do chłopca: — Zresztą, jeśli wybierasz się na wojnę, to powinieneś iść do wojenkomatu. Tam cię zmierzą, zważą, spytają co i jak, papier dadzą. A samemu nie wolno.

Pies, uspokojony cichym, równym głosem, zrobił pół kroku naprzód, powąchał cholewę sierżantowego buta i kiwnąwszy dwa razy ogonem wrócił na poprzednie miejsce. Janek pomyślał, że takie rady to nic nowego. On też wiedział, że trzeba przez wojenkomat, że byłoby łatwiej. Tyle tylko, że w papierach mieli zapisany jego rok urodzenia. O tym jednak sierżantowi nie mógł powiedzieć.

— Nic nie mówisz, ale myślę, że mnie rozumiesz — ciągnął wąsacz nie zrażony brakiem odpowiedzi. — Zwiałeś z domu, matka płacze, nie wie, gdzie jesteś. Trzeba będzie wracać.

— Nie mam matki.

— A co się z nią stało?

— Hitlerowcy zabili.

Sierżantowi drgnęły wąsy, zastanowił się i dodał tonem twierdzącym:

— Ojciec na froncie.

— Nie wiem, zaginął na wojnie cztery lata temu.

— Wtedy jeszcze nie było wojny.

— Była, w Polsce. Ja do polskiej armii. Już trzeci dzień jadę.

— Zajcom?

Po rosyjsku takich pasażerów nazywają zającami, więc Janek potwierdził.

— Tak, na gapę. Z wami od wczorajszego wieczora.

— Masz jaki papier?

— Papier nie papier. Wyrzucić go trzeba — indyczył się rozzłoszczony Fiodor.

— Wy, towarzyszu szeregowy, nie wtrącajcie się, jak szef kompanii rozmawia. Kto stał wieczorem podczas postoju na warcie? No, pytam przecież, kto?

— Ja, towarzyszu sierżancie.

— A jak myślicie: ten chłopak wsiadł podczas waszej warty czy wyfrunął ze swoim psem zza chmurki i wskoczył przez komin?

Pyzaty nie odpowiedział, cofnął się, schował za plecy innych.

Tymczasem Janek wydobył z kieszeni równo złożoną gazetę i podał sierżantowi. Tamten obrócił ją w rękach, obejrzał i równie starannie złożywszy oddał.

— My gazetki czytamy, wiemy, ale sam rozumiesz, potrzebna bumaga, jakiś urzędowy papier, dokument.

Janek wydobył zaświadczenie ze spółdzielni łowieckiej, dla której pracowali razem z Jefimem Siemionyczem.

— Toś ty znaczy myśliwy?

— A to ci heca, myśliwy! — odezwał się jeden z żołnierzy. — Ciekawe, co zabił, żabę czy tygrysa.

Roześmieli się wszyscy.

Janek nie odpowiedział. Sięgnął znowu do kieszeni i na otwartej dłoni pokazał duże, kosmate ucho. Śmiech się urwał, zapadła cisza.

— Rzeczywiście tygrys. No, dobyte — powiedział sierżant. — My tu gadamy, a kasza stygnie. W każdym razie dajcie śniadanie chłopakowi i psu.

Potem zobaczymy. Rozsiedli się na dolnych narach, drewnianymi łyżkami jedli tłustą kaszę jaglaną. Szef kompanii od swojej porcji chleba odkrajał ćwiartkę, podał Jankowi. Pociąg łomotał na stykach szyn, pogwizdując mijał nieduże stacje.

Przez uchylone drzwi widać było zieloną, sięgającą horyzontu tajgę, zbitą gęsto jak wojłok.

Janek wstał, podszedł do Fiodora i wskazując na leżący obok płaszcz, powiedział:

— Dajcie, przyszyję.

Tamten zastanowił się chwilę, ale potem skinął głową.

— Bierz.

Najbliżsi sąsiedzi patrzyli, jak chłopak zdjął czapkę, odmotał nici, wyciągnął z podszewki igłę i delikatnym ściegiem od spodu przyszywał urwany płat materiału.

— Zgrabnie to robisz. Jak tylko na front dojedziesz, to cię zaraz naczelnym krawcem mianują — zażartował ten sam, co pytał o żabę i tygrysa.

— Nie strzępcie języków — powiedział sierżant. — Nie traćcie czasu.

Za godzinę broń przejrzę.

Ze stojaka w kącie wagonu poczęli brać karabiny i automaty, lokowali się w różnych miejscach, byle wygodniej.

— Ja bym wyczyścił tamto — Janek pociągnął szefa za rękaw i wskazał broń ze stalowym lejkiem na lufie, z talerzem magazynka na wierzchu, z cienkimi łapkami.

— To erkaem, ręczny karabin maszynowy. Znasz się na tym? — spytał sierżant.

— Nie — odpowiedział szczerze. — Ale w ogóle lubię broń.

— Przynieś tutaj, to ci pokażę.

Krótkimi, sprawnymi ruchami rozebrał i dożył zamek, potem jeszcze raz rozebrał i jeszcze raz złożył.

— Potrafisz?

— Spróbuję.

Pierwszy raz poszło słabo, drugi raz nieco szybciej. Janek sięgnął do pudła stojącego pośrodku wagonu po bawełniane szmaty i metalową oliwiarkę. Nie spiesząc się, tak jak to setki razy robił w domu nad rzeką, u stóp Góry Cedrowej, począł czyścić ukształtowany i mądry metal.

Szarik, który był zdecydowanie niezadowolony, że odebrano mu urwany kęs żołnierskiego płaszcza, teraz poweselał, zaczął się kręcić, machać ogonem, a wreszcie wziął czapkę Janka w zęby i siadł naprzeciw, cichutko skomląc.

5
{"b":"759768","o":1}