Ze szczytu pagórka, na który już wjechała ciężarówka, usłyszeli głośne wołanie. Szofer gwałtownie machał rękami.
— Zatrzymaj obok Wichury — rzekł Kos do mechanika.
— Dobra — potwierdził Saakaszwili. — Przydałby się postój, żeby list do Hani napisać.
— Do Ani — podpowiedział mu fałszywie Gustlik.
— Anię to ja prosiłem, ale one zamieniły tancerzy...
Czołg wspiął się jeszcze kilkanaście metrów i teraz dostrzegli w dole spory folwark. W prawo od zabudowań, na łące nad krętą rzeczką pasło się stado bydła liczące paręset głów, a na dziedzińcu jacyś ludzie poili konie, kręcili się koło wozów z brezentowymi budami.
— Koniec męki — szofer przekrzykiwał silnik czołgu. — Co niepotrzebne, można zostawić — policzył na palcach do trzech, pokazując nie tylko na małego Adolfa i jednorogą krowę, lecz także w stronę Tomasza.
Kos podniósł lornetkę do oczu. Rozpoznał polskich żołnierzy z karabinami przewieszonymi przez plecy, z batami w rękach. Starsi byli, przeważnie wąsaci, pewnie z jakiegoś kwatermistrzostwa. Przy korycie pod studnią kobiety w cywilnych, roboczych ubraniach pomagały przy pojeniu koni. Jakiś zupełnie młody chłopak prowadził za uzdę czarnego osiodłanego wierzchowca.
Jeden z tamtych żołnierzy zauważył samochód i czołg, podbiegł do plutonowego, może dowódcy, i pokazał. Kos patrzył z uśmiechem, jak tamten wyjmuje z futerału lornetkę i też unosi do oczu.
31. Szarża
— Polacy — uspokoił żołnierza plutonowy, opuszczając lornetkę. — Ku nam jadą — dodał. — Może co będą wiedzieć.
Ruszył w stronę otwartej na oścież bramy.
— Zróbcie miejsce pod drzewami dla czołgu! — zawołał w stronę furmanów.
— Szybko ruszymy? — zagadnęła go ostrzyżona krótko kobieta, z obozowym numerem wytatuowanym na przedramieniu.
— Za pół godziny. Dłużej nie można czekać. Rozewrzyjcie wrota, to samochód stanie pod dachem.
Więźniarka wyjęła zatyczkę ze skobla, otworzyła wierzeje prowadzące do boksu omurowanego po obu stronach czerwonymi cegłami.
— Ja pojadę przodem — poprosił chłopiec trzymający za uzdę osiodłanego konia.
— Ty, Franek, masz być blisko mnie, żebym cię zawsze widział.
Nadjeżdżającym kierowcom czołgu i samochodu plutonowy machnięciem ręki wskazał miejsce postoju, przepuścił oba wozy przez bramę, salutując Kosowi. Ze zdziwieniem popatrzył na Tomasza, który stał na baczność obok krowy trzymanej na postronku.
— A ty kto?
— Szeregowiec Tomasz Czereśniak. Ze Studzianek, z kozienickiej puszczy.
— A myśmy z ojcem znad Promnika — uradował się niespodzianie podoficer. — Wiesz gdzie?
— Jakże? Za Wisłą. — Tomasz się rozpromienił.
— Przed Wisłą — poprawił tamten. — Na mięso prowadzicie?
— Z waszej strony jak liczyć to przed, a z naszej za Wisłą. Nie na mięso, mleczna.
— Mogę wymienić, bo my gnamy na hodowlę aż pod Warszawę.
— Ja bym lepiej tak zostawił, bez wymiany. I może by, panie plutonowy, tę krowę ojcu...
— We wsi został?
— Za stary na wojnę.
— Można by popędzić... — zgodził się podoficer i opierając plecy o ceglany słup przy bramie, spytał: — A jakby dwie? Po wszystkim jedną bym odebrał, bo my obaj z ojcem w służbie, a na gospodarce nikogo.
— Można. Chociaż ze sianem trudno.
— I z sianem trudno, i droga trudna.
— Można dwie u nas zostawić. Moją łatwo poznać — wskazał Tomasz na ułamany róg. — Dobrze się doi, ale za naszym automobilem nie nadąża. — Pokazał na ciężarówkę stojącą już pod dachem.
Podczas gdy dwaj sąsiedzi znad Wisły ugwarzali przy bramie, Wichura podszedł do czołgu i stanąwszy przed załogą otworzył zaciśniętą pięść.
— Na klepisku, kapujecie?! — pokazał na otwartej dłoni spore serce z bursztynu.
— Ojej, jakie ładne — zachwyciła się Lidka.
— Kapujecie? A po obu stronach świeży mur.
— Wichura... — chciał przerwać mu Janek, biorąc bursztyn z ręki.
— Jak te ćwoki z wozami się zmyją, trzeba rozwalić łomem...
— Podaruj — poprosiła Lidka dowódcę.
Kos machinalnie dał jej serduszko i jednocześnie zmarszczył brwi.
— Kapral Wichura. Nie ważcie się ruszać ani jednej cegły — przykazał.
— Jasne? Tu ludzie przyjdą na gospodarkę, a wy im chcecie budynki rozbijać...
Szofer milczał nadąsany, a kiedy Janek ruszył w stronę bramy, pokręcił głową na znak, że jest innego zdania.
— Sierżant Kos — przedstawił się dowódca czołgu, podchodząc do dowódcy taboru. — Myśmy tu u was chcieli zostawić krowę i dziecko.
— O krowie to mi szeregowiec mówił. Można do stada.
Czereśniak, nie czekając dalszych wyjaśnień, pognał łaciatą w stronę łąki, machając brzozową witką.
— A dziecko jakie? Z wywózki? — zainteresował się piechur.
— Nie. Tutejsze. W ewakuacji bomba mu rodziców zabiła.
— Jakie tutejsze? Niemiec?
Janek, nie chcąc powtarzać niedobrego słowa, w milczeniu kiwnął głową.
— Nic z tego nie będzie. Nie mogę, obywatelu sierżancie. — Plutonowy stanowczo pokręcił głową. — Jadą z nami obozowe kobiety, jedzie chłopak, co na własne oczy widział, jak Niemcy jego ojca i matkę w ciężkiej męce...
— Ale trzeba przecież dziecko odesłać na tyły, do sierocińca czy gdzie...
— Jakbym nawet pod wartą dowiózł, to i w sierocińcu nie przeżyje.
— Wojna się kończy.
— Kończy się, kończy i skończyć nie może. Wysłałem wczoraj kaprala i szeregowca na rozpoznanie, żeby wiedzieć, gdzie pastwiska i gnać którędy.
Do teraz nie wrócili. Nie spotkaliście?
— Wypili pewnie i śpią.
Twarz plutonowego zmieniła się gwałtownie. Zacisnął pięści, jakby chciał uderzyć, ale się opanował.
— Nie wypili. Obu znam dobrze, a ten kapral to mój ojciec. Nocą nie słyszeliście strzałów?
— Słyszeliśmy — uśmiechnął się Janek. — Nawet z bliska...
O nocnym pożarze nie pamiętał, ale miał zamiar opowiedzieć o walce koło mostu. Ledwie zaczął, przerwała mu seria zza rzeczki. Garść kul prześwistała nad folwarkiem i dziedzińcem, z trzaskiem rozbiła parę dachówek na oborze.
— Co za dureń... — zaczął gniewnie plutonowy.
Myślał, że może ktoś ze swoich wypalił, ale z tamtego wysokiego brzegu zaterkotało naraz kilka pistoletów maszynowych. Stęknął moździerz, mina przeniosła i wybuchła na drodze. Razem z Kosem skoczyli kłusem przez podwórze pod osłonę budynków, w stronę czołgu. Przy wozie skupiła się reszta załogi, zaskoczona niespodzianym napadem. Grigorij pomagał małemu Frankowi utrzymać czarnego ogiera, który się krzyków furmanów przestraszył.
— Spokój! Zajeżdżać za oborę — rozkazał podoficer woźnicom. — Z karabinami do mnie.
Ostrzeliwanie trwało. Kule szły niżej, wzbijały węże kurzu na dziedzińcu.
Jakiś żołnierz, pełznąc, wyciągał z pola ostrzału ranną kobietę. Upadł zabity koń. Sprzężony z nim drugi wyłamał dyszel, przewrócił wóz, szarpał się zaplątany w uprzęży. Wybuchy min sunęły w stronę łąki.
— Wybiją, psiakrew, stado.
Grigorij zabrał chłopakowi pastuszy bat na krótkim trzonku, błagalnie spojrzał na Kosa.
— Odgonię — uderzył się w piersi. — Komandir, ja!
— Dobra — zgodził się Kos. — Wichura i Gustlik, do wozu!
— I ja — poprosiła Lidka.
— Dobra.
— Za mną! — krzyknął plutonowy na swoje wojsko, wąsatych i nie pierwszej młodości piechurów, których paru nadbiegło z karabinami. — Tyraliera w prawo — rozkazał i począł ich rozwijać wzdłuż podmurówki folwarcznego ogrodzenia.
Równocześnie z trzaskiem zamykanych pancernych włazów, z warknięciem silnika, Grigorij skoczył na siodło i z miejsca ruszył w cwał.
Zapytany, kiedy ostatni raz dosiadał wierzchowca, nie umiałby zapewne odpowiedzieć, lecz wystarczyło dotknięcie ciepłej końskiej sierści, by trening dziecinnych lat podpowiedział mięśniom, co mają czynić. Nabrał powietrza w płuca i świsnął dziko z radości. Szarik uznał ten gwizd za komendę, pognał w ślad za ogierem.