Литмир - Электронная Библиотека
A
A

— Hej, chłopak! — wołał Wichura. — Czego wiejesz?

— Nic ci nie zrobimy — uspokajał Janek. — Pomóż — zwrócił się do Gustlika nadbiegającego wielkimi krokami.

Dziecko zawróciło raz jeszcze i pragnąc umknąć z matni pobiegło w stronę Jelenia. Ślązak, pozornie niezgrabny, wyciągnął błyskawicznie rękę i złapał małego za ramię. Chłopak skręcił się w miejscu niczym łasica, przytrzymał za kombinezon i ugryzł w palec. Gustlik wyszarpnął dłoń, chwycił lewą ręką za ubranie i podniósł malca w górę, jak suka szczenię za fałdę na karku.

— Gryziesz? A cożech ci złego zrobił? — przygadał bez złości.

Niosąc zbiega w stronę czołgu wysysał rankę, spluwał i pokazywał chłopakowi podciekający krwią ślad. Tamten szczerzył zęby, wierzgał, usiłował raz jeszcze chwycić rękę Gustlika i ugryźć lub uderzyć.

Jeleń podszedł do samochodu, siadł na stopniu szoferki i postawiwszy chłopaka na ziemi, wziął go między kolana, ujął w przegubie obie jego ręce.

— Piegowate to jak jajo indycze i złe jak szczur — stwierdził Wichura i zaraz dodał: — Wśród Niemców dobrego nie zaznał, dlatego dziki.

Wszyscy nadbiegli i otoczyli dziecko ciasnym półkręgiem.

— Miał pięć albo i cztery lata, kiedy został wywieziony — obliczyła Lidka oparta o błotnik. — Zgubił się chyba od matki.

— Albo ją dranie zamordowali — stwierdził Janek. — Głodny, trzeba by nakarmić.

— Mleczka mu nadoję — ucieszył się Tomasz. — Dobrze, że jest łaciata, bo jakby nie było...

— I chleba ukraj. — Gustlik kiwnął głową, podnosząc skaleczoną rękę.

Chłopak myślał widać, że będą go bić, bo miał rozpacz w oczach szklistych od łez i twarz bez kropli krwi. Nawet piegi na nosie mu zbladły.

Zdesperowany starał się napluć na Jelenia, ale przycichł, gdy wielka łapa spoczęła na jego głowie, zaczęła gładzić po włosach.

— Mógł mieć i sześć. Pamiętacie tę kobietę z Gdańska? — przypomniał Kos i nagle zagadnął: — Mareczek... Na imię masz Marek?

Chłopak nie reagował na głos, ale pod dotknięciami Gustlikowej ręki zaczynał się uspokajać. Jeszcze niezupełnie ufał, ale już twarz mu tajała w cieple pieszczoty.

— Idzie kominiarz po kominie... — pokazywał Grześ zaplatając palce.

— Po drabinie — poprawił Jeleń.

— Po drabinie, fiku miku już w kominie — Saakaszwili obrócił dłonie i rzeczywiście ze środka wystawał prawy kciuk, chwiał się komicznie.

Mały parsknął krótkim śmiechem, ale zaraz spoważniał, popatrzył nieufnie po obcych twarzach i buchnął nagle dziecięcym, niepowstrzymanym płaczem.

— Hu, hu — zabuczał Jeleń i sięgnąwszy do kieszeni podał Grzesiowi zabawkę, którą Gruzin dostał w gwiazdkowej paczce, kiedy jeszcze leżeli w szpitalu pod Warszawą, a potem przegrał w „machniom”.

Saakaszwili odwrócił się, nakręcił kluczykiem i przyklęknąwszy ustawił na własnym kolanie mechaniczną skaczącą żabkę. Puścił ją, osłonił dłońmi, złapał i znowu puścił.

Chłopak jeszcze pochlipywał, jeszcze płakał, ale już mu poróżowiały policzki, ściemniały piegi i szczerze zaczynał się śmiać. Gustlik rozwarł kolana, puścił go. Dziecko zrobiło pół kroku przed siebie, zaklaskało i wyciągnęło ręce.

— Gib mir! Oh, gib mir diesen Frosch.

Po tych słowach roześmiane wokół twarze zastygły. Zabawka spadła z kolan Grigorija w trawę i leżąc do góry brzuchem coraz wolniej wierzgała łapami.

Wrócił Tomasz z grubą kromką chleba w jednej i menażką pełną mleka w drugiej ręce. Stanął zdziwiony bezruchem i nagłą ciszą. Jedynie chłopak nie wyczuł jeszcze zmiany sytuacji. Z resztkami śmiechu na buzi patrzył na Czereśniaka, przełykał ślinę, oczy mu wyłaziły do jadła i wreszcie nieśmiało poprosił:

— Milch. Brot.

— Szkop? — spytał Tomasz.

— Szwabski syn — wycedził przez zęby Wichura.

Znowu milczeli długą chwilę. Każdy niewątpliwie myślał o czym innym, a jednocześnie wszyscy o tym samym — o chlebie i mleku. Grigorij pospiesznie, niezręcznie schował zabawkę do kieszeni. Wreszcie Janek głęboko westchnąwszy, wyrzucił z siebie jedno słowo:

— Dziecko.

— Dziecko — powtórzyła Lidka z ulgą, lecz jednocześnie jakby z niedowierzaniem, z cieniem pytania w głosie.

Kos wziął z rąk Czereśniaka chleb i podał chłopcu. Tomasz postawił menażkę na Gustlikowym kolanie:

— Przytrzymajcie mu, panie plutonowy, bo Niemiec to z pełnego rozpluska.

— Jak się mówi, żeby pił? — spytała Lidka.

— Trinke — wyjaśnił Gustlik.

— Trinke — powtórzyła dziewczyna i niezgrabnie składając słowa spytała: — Wie ist dein Name?

Chłopakowi śmiały się oczy, zajadał, popijał i szybko przełknąwszy odpowiedział grzecznie:

— Adolf.

— Tfu, cholera — zaklął Wichura. — Piękne imię. Ty, mały, a to umiesz: hajhitla!

Chciał unieść dłoń w hitlerowskim pozdrowieniu, ale Janek chwycił go za rękę i przytrzymał.

— Przymknij się, dobrze?

Tymczasem mały, dalej uśmiechnięty, nie przestając żuć chleba, uniósł rękę ku górze w odpowiedzi na pozdrowienie. Ten mały gest jednak nie był groźny, lecz śmieszył jak ruch małpki robiącej przed lustrem minę szakala.

Janek parsknął śmiechem i rozłożył ręce.

— Radźcie, załoga, bo ja już nie wiem, co robić. Najpierw Czereśniak i krowa, a teraz znowu ten chłopak. Mamy rozkaz jutro wieczorem zameldować się w sztabie armii, szmat drogi przed nami. Co robić?

— W lesie ich nie ostawisz — stwierdził Gustlik.

— Samochodem do Gdańska i żeby wóz zaraz wrócił — poradził Grigorij.

— Krowę mam wozić? Może lepiej od razu do Czereśniakowej obory w Studziankach? — rozzłościł się Wichura. — A tego gówniarza do tatusia w Berlinie?

— Nie, naturalnie nie do Gdańska — głośno rozmyślał Kos — ale musimy kogoś znaleźć, żeby oddać. I potem już całym gazem.

Powiedzieć łatwo, że trzeba kogoś znaleźć, ale w kwietniu 1945 roku trudno było o wieś zaludnioną na koszalińskiej ziemi. Słońce dosięgało południa, a oni jeszcze się wlekli, nie mogąc wypatrzyć nikogo. Powoli człapały gąsienice, powoli sunął „Rudy” drogą między ciemnymi, nie obsianymi polami. Na wieży obok Gustlika i Janka siedział znaleziony chłopak, dojadał kolejną pajdę chleba z mąki przez Wichurę do Gdańska przywiezionej.

Usłyszeli warkot nadlatującego samolotu i zaraz potem niski świst powietrza dartego skrzydłami. Szybki cień przemknął po pancerzu, a ostronosa, błękitnobrzucha sylwetka myśliwca po niebie. Na pierwszy dźwięk dziecko wypuściło chleb, zakryło twarz dłońmi i skuliło się, piszcząc jak szczenię, któremu przydepnięto łapę.

— Nie bój się — uspokajał Gustlik chwytając za pasek, żeby nie spadł.

— Nasz.

— Dlatego on się boi, że nasz — odpowiedział Janek.

Za czołgiem telepał z boku na bok samochód, a w jego pudle Czereśniak trzymający na lince krowę. Zamykając kolumnę biegł za łaciatą Szarik, raz po raz zeskakiwał z drogi, by pomyszkować w wysokim zielsku na miedzach.

Na kwadrans zanurzyli się w rzadkiej, ale pozieleniałej już brzezinie. Pnie migały gęsto jak pobielony parkan. Potem droga wyszła znowu na pola, łagodnymi skrętami wspinała się na górkę porośniętą krzakami tarniny i paroma dużymi drzewami. Szarik pierwszy pokłusował na szczyt i obejrzał się. Żeby choć trochę było szybciej, Czereśniak zlazł z wozu i na przełaj gonił swoją łaciatą, poganiał zieloną witką.

Po drodze pełzły samochód i czołg. Na wieży chłopak, przytrzymywany przez Gustlika za pasek od spodni, majtał beztrosko nogami.

— Nie byłoby szybciej po szosie? — zastanawiał się Jeleń.

— Na bocznych drogach nie taki wstyd — odpowiedział Kos. — Tu gdzieś pewno na ludzi trafimy. Niemożliwe, żeby wszystkich wygnali.

Zza pagórka wyłoniła się potężna obła kopuła betonowa, przyrzucona maskującą drucianą siecią z plastykowymi, łaciatymi liśćmi. Widać było na niej owalny obrys zatrzaśniętego włazu, płytką ospę wybrzuszeń w miejscach, gdzie uderzały pociski i okopcone draśnięcia termitowych rakiet.

— Ale bunkier ogromny — pokazał Gustlik. — To my są na Pomorskim Wale?

— Dalej. To nie bardzo do bunkra podobne — kręcił głową Janek.

87
{"b":"759768","o":1}