Podniósł pistolet i patrząc w zrezygnowaną twarz mężczyzny, mierzył uważnie. Po długiej chwili opuścił lufę bez strzału.
— Potem... Jako przewodnik zmażesz część win wobec Rzeszy. Tu niedaleko zaczęto budować w lesie podziemną fabrykę. Trafisz?
Leśniczy kiwnął głową.
— Also, a więc... — oficer dał znak ręką.
Żołnierze wyprowadzili jeńca. Krummel przytrzymał za ramię Zapałkę, któremu wymyślał przed chwilą, i gestem dał przyzwolenie. Tamten wyprężył się zadowolony.
— Zum Befehl, na rozkaz!
Feldwebel, zostawszy sam, wziął kawał zimnego mięsa ze stołu i żując obejrzał trupy, sprawdził, co mają w kieszeniach. Nie znalazł nic ciekawego poza sporym krzyżykiem na szyi wąsatego kaprala. Zerwał, spróbował na ząb, czy złoto, i skrzywiwszy się schował do kieszeni.
Potarł o but sztormową zapałkę, cisnął ją na podłogę. Rozlana nafta buchnęła gwałtownym płomieniem. Minutę czy dwie patrzył z lubością, jak żółte i czerwone zęby przegryzają deski, jak marszczy się olejna farba na stołowej nodze, jak brązowieje od żaru serweta.
Potem splunął, skoczył przez parapet i odbiegł między drzewa. Na dworze jeszcze była noc. Stał chwilę plecami do ognia, oddychał głęboko z zamkniętymi oczyma, by do ciemności przywyknąć. Nasłuchiwał niepewnych głosów przedwcześnie zbudzonych ptaków, potrzaskiwania objętych płomieniem bierwion i cieszył się. Od czasu gdy Adolf Hitler wydał wojnę zgniłej Europie, a potem — światu, feldfebel wiódł niełatwe, lecz przecież przyjemne życie spadochroniarza i nikt mu zapałek nie bronił.
Płaska siwa chmurka dymu po nocnym pożarze ledwie była widoczna nad lasem, kiedy Kos, zerknąwszy przez ramię na pałac Schwarzer Forst, dał Saakaszwilemu rozkaz wymarszu. Czołg ruszył i tuż za połamaną bramą skręcił w stronę lasu, żeby najkrótszą drogą wrócić na szosę. Wjechali między drzewa na trakt rozjeżdżony i wyboisty. Janek, wychylony z wieży, począł się kłaniać z ponurą miną nawisającym nisko gałęziom i zerknął za siebie, czy samochodu nie widać.
Wichura zamarudził trochę, nim wnętrze szoferki od siana oczyścił, a potem siadł za kierownicą nie spojrzawszy nawet w stronę Czereśniaka i jego krowy.
— Żeby żłób robić we wnętrzu bojowej maszyny... — mruknął do Lidki czekającej już chwilę na siedzeniu obok.
Miał zamiar choć kawałek przejechać z fantazją, ale nie dał rady ze względu na wyboje, na korzenie sterczące co parę metrów. Silnik wył na dużych obrotach, ale dopiero po jakimś czasie dognali „Rudego”, zbliżyli się na odległość trzydziestu metrów.
Czereśniak przykucnął w pudle, siedział odwrócony twarzą do tyłu.
Trzymał w ręku linkę, a na niej łaciatą krowę. Popatrywał czasem z obawą w stronę czołgu, ale stamtąd bydlątka nie mogli chyba zobaczyć. „Rudy” wyjechał na szerszy nieco i równiejszy odcinek drogi.
— Dodaj — powiedział Kos przyciskając lekko laryngofon do gardła.
Grigorij zamruczał pokwitowanie rozkazu, odruchowo kiwnął głową, rozpędził.
W ślad za czołgiem przyspieszył samochód, zmuszając krowę do przejścia w kłus. Czereśniak patrzył na nią z coraz większym niepokojem, wreszcie zabębnił po dachu szoferki.
— Panie kapral! — krzyknął zaglądając przez okienko. — Wolniej.
— Muszę jak czołg. — Wichura wzruszył ramionami.
— Ale krowa.
— Jaka krowa?
— Ta, co mleko na śniadanie. Nie nadąża.
Wichura przez chwilę nie mógł pojąć, o co chodzi. Wreszcie spostrzegł linkę w ręku Tomasza, wychylił się z kabiny i zobaczył jednorogi łeb kłusującego za ciężarówką bydlęcia. Mało go kolka nie chwyciła ze śmiechu.
Raz po raz zaczął trąbić, pomachał ręką i zwolnił.
Z czołgu dostrzegli jego znaki, przystanęli. Wichura podjechał bliżej i wyskoczywszy z kabiny wygnał krowę kuksańcami zza ciężarówki, żeby Kos mógł ją zobaczyć w całej krasie. Rycząc bez przerwy ze śmiechu, podbiegł do „Rudego” i wołał, przekrzykując gang motoru:
— Melduję, żeby wolniej, bo łaciatej trzeci bieg nie wskakuje.
Uśmiechnął się Gustlik z wieży, uśmiechnęła się Lidka siedząca w otwartych drzwiach ciężarówki.
— Nawet nie widziałam, kiedy przywiązał!
Niepewnie uśmiechnął się Tomasz, który zeskoczył z zielonego pudła, podszedł do krowy i uspokajająco drapał ją w podgardle. Szarik wylazł z czołgu, szczeknął bez złości i wesoło począł myszkować wśród drzew.
Tylko Kosowi nie było do śmiechu. Wylazł z wieży, siadł na pancerzu i krótką chwilę jakby się wahał, nim zeskoczył na ziemię. Ruszył w stronę Tomasza. Szedł wolno, coraz wolniej, by mieć czas na zebranie myśli, na przygotowanie pierwszego słowa. Podobnie kroczą bokserzy rozpoczynający trudną rundę.
Stanął przed Czereśniakiem. W milczeniu zmierzyli się oczami. Pod spojrzeniem dowódcy Tomasz stracił resztkę pewności, próbował się raz jeszcze uśmiechnąć, ale tylko wyszczerzył zęby.
— Wleczesz ją za samochodem?
— Wlokę.
— Dlaczego?
— Ojciec mu przykazał, żeby odbierał, co Niemcy nakradli — podpowiedział złośliwie Wichura.
— Myślisz na niej wojować?
— Nie.
— Mleko to je dobra rzecz — stwierdził Gustlik, pragnący żartem rozładować napięcie. — Ino siodło by się zdało.
— Przestańcie. Przestańcie dogadywać, do jasnej...
— Dobra, Janek, nie będziemy — uspokoił go Jeleń.
— Odwiąż — rozkazał Kos.
— Nie przywiązana, ja za powrózek trzymam.
— Rzuć. Zostaw.
— W lesie? Wilcy zeżrą.
— Prędzej jaki oddział na gulasz przerobi — mruknął Wichura do Lidki.
— Tu mogą być wilki? — spytała dziewczyna.
Uważnie spojrzała między drzewa. Górą świeciły w słońcu miedziane pnie sosen. Dołem, w cieniu, buszował Szarik, tropiąc leśne zapachy, dzwoniły zakochane samczyki sikorek, a w skośnych kolumnach blasku wirowały setki owadziego drobiazgu.
— To czemu ją ze wsi wywlokłeś? — rozzłościł się Kos.
— Bo tam ludzi nie ma, a nie można, żeby nie dojona — tłumaczył rzeczowo Tomasz. — Mleko spływa do cycków, rozpiera...
— Kiego licha tyś do wojska poszedł!
— Ojciec kazał. — Wzruszył ramionami.
— Diabli mi ciebie nadali. Albo zostawimy to bydlę, albo...
— Na mięso je przerobić i po krzyku — doradził Wichura wymownym gestem unosząc automat.
Pies sunący tropem przyhamował nagle, szczeknął ostro, by zwrócić na siebie uwagę. Warcząc głucho stał jak wryty na sztywnych nogach z poziomo wyprostowanym ogonem — wystawiał jakieś grubsze zwierzę ukryte w gęstym krzu olchowym.
Na dźwięk ostrzegawczego szczeknięcia Janek odwrócił się i wypatrywał, przesłaniając dłonią oczy od słońca.
— Pytałaś, czy tu są wilki... — rzekł Wichura do Lidki, a potem do Kosa: — Pociągnę serią przez liście i utłukę albo wypłoszę.
— Czekaj. — Janek gestem nakazał szoferowi, by pochylił ku ziemi lufę pistoletu maszynowego uniesionego do strzału.
W krzaku poruszyło się coś sporego. Wichura zrobił krok w tę stronę.
Spojrzał, czy Lidka patrzy, i pragnąc popisać się strzałem wolno podciągał kolbę bliżej barku. Szarik szczeknął krótko, podskoczył naprzód i spłoszył wytropione stworzenie, które wybiegło z krzaka między jałowce. Wichura podrzucił automat.
Janek cały czas patrzył z dłonią u czoła, a teraz błyskawicznie skoczył ku szoferowi i w momencie gdy tamten naciskał spust, podbił mu lufę do góry.
Seria poszła w korony drzew, ścięła garść liści, sypnęła drobnymi gałązkami.
Szarik rzucił się za uciekającym, paroma susami bez trudu wyprzedził, zabiegł drogę i warcząc, wyszczerzył zęby.
— Stój, Szarik, stój! — rozkazał Janek ruszając w jego kierunku.
Przerzuciwszy broń na plecy biegł z wyciągniętymi rękami i wołał:
— Nie bój się, mały!
Drobny, najwyżej siedmioletni chłopak bał się: dyszał ciężko, a po brudnej twarzy ściekał mu pot przemieszany ze łzami. Bał się psa, którego miał za plecami, i człowieka nadbiegającego od strony czołgu. Zerknął w bok, rzucił się do ucieczki, ale stamtąd zabiegł mu drogę ten sam, który do niego strzelał, który i teraz trzymał w ręku pistolet maszynowy.