Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Podskoczyła Ogoniok, podtrzymała go, podała nie dopity kufel stojący na krawężniku. Felczer łapczywie łyknął piwa.

— Nic tu po nas — rzekł sierżant. — Za mało, żeby gród opanować, a za dużo, żeby głów żal nie było.

Marusia podniosła niemiecki automat, wetknęła go chorążemu do ręki.

Ubezpieczonym marszem ruszyli z powrotem. Powtórnie minęli wózek z napisem „A Paris” i trójkolorową flagą, który wjechał w wystawę pełną słoików sztucznego miodu i ozdobioną sztucznymi czterema pszczołami podobnymi do hitlerowskich gap. Między pszczołami niedawno jeszcze wisiał widocznie portret, bo świeciła jaśniejsza prostokątna plama.

— W domu będą ich czekać — westchnęła Marusia.

— Czas niespokojny — odpowiedział Józek.

— Na welocypedach poręczniej niż piechotą — stwierdził Konstanty.

Z rozbitego sklepu wzięli rowery. Józek z kąta wyciągnął damkę dla Marusi, zamocował obok dzwonka przymięty bukiecik bratków. Potem jeszcze wypchnął młodzieżowy na balonach dla chorążego Zubryka.

— Welocypedy jak ludzie, same marne zostali — narzekał sierżant macając ramę i próbując trybów wolnego biegu. — Co mocniejsze poszli na front, przeciw nam walczyć.

— Ten z góry chciał do mnie strzelać w czasie wykonywania obowiązków lekarskich. Ha? — dopiero teraz domyślił się felczer i na samo wspomnienie otarł pot z czoła, musiał na chwilę przystanąć pod murem, by nabrać sił.

Podobnie jak koło stacji benzynowej został sam w tyle, więc skoczył pospiesznie na siodełko i ostro pedałując ruszył śladem Szawełłów i Marusi, którzy w luźnym szyku jechali w dół główną ulicą miasteczka, pilnie przepatrując połyskujące zdradliwe okna.

56. Między frontami

Za miasteczkiem, w którym napili się piwa i napoili swe mechaniczne konie, jechali kawałek jeszcze szosą, a potem dali nura w las, na gruntową drogę. Nie był to bór beskidzki ani tucholski, w niczym nie przypominał ussuryjskiej tajgi, ale zawsze las. Cień okrywał trakt ledwo o metr czy dwa od przesieki szerszy. Niskie słońce przeświecało górą, czerwieniło pnie sosen, ale w dole gęstniała szarość. Ubezpieczające od czoła dwa motocykle coraz częściej gubiły się w zieleni, coraz rzadziej błyskały w plamach świetlnych. „Rudy” miał wszystkie włazy otwarte, ale na wieży dyżurował tylko Janek. Reszta załogi przysiadła na dnie i stamtąd dobiegały słowa śpiewanej pod harmonię piosenki.

Dziesiąty sierpnia — upalny dzień,
Ziemia pod stalą zadrży.
Trzecia kompania przez dymów cień
wali w pancernej szarży.
Przed nimi lśni tygrysi ząb.
Tygrysa bierz na cel i rąb
w tygrysa z działa rąb!

— Dość! — zawołał Kos.

Śpiew ucichł i z sąsiedniego włazu wychynęła głowa Wichury.

— Nie podoba ci się?

— Rąb w ząb. Średnio. A w ogóle to się tak drzecie, że strzałów nie słychać, a bitwa blisko.

Rzeczywiście, teraz znacznie wyraźniejsze stały się niedalekie huki armat i suchy werbel ciężkich karabinów maszynowych.

— Blisko biją — zaniepokoił się kapral.

— Jak to na wojnie — mruknął dowódca czołgu.

— A jak po wojnie? — Wichura postawił filozoficzne pytanie i zaraz sam zaczął odpowiadać, żeby go Janek nie ubiegł. — Po wojnie musisz mieć fach. Z Krzyża Walecznych nie wyżyjesz.

— Myślisz, że z rymów dasz radę?

— Nie wiem, ale jakeśmy byli w Kazachstanie na ewakuacji, to jednego takiego poznałem, co wierszami listy na front układał. Za najkrótszy nikt mniej nie dawał niż kilo chleba, a żona przewodniczącego za trzystronicowy odpaliła mu baranią nogę.

— Dlatego układasz o rąbaniu w ząb?

— Próbuję. No i żeby pamięć nie zginęła o studziankowskiej bitwie — umilkł, a po chwili przebiegłszy myślami kilometry wspomnień, zapytał: — Pamiętasz, jakeś mnie prosił, żeby do szpitala co prędzej?

— Pamiętam — Janek zerknął na pierścionek Marusi na swym małym palcu i nagle tak zatęsknił, że poczuł w sercu ukłucie niczym igłą.

— Słuchaj — przypomniał sobie Wichura — wtenczas w Sielcach to tyś naprawdę szalik do rury wydechowej wepchnął?

— Załoga na miejsce! — rozkazał Kos zobaczywszy w przedzie znak Łażewskiego, ześliznął się w dół, trzasnął włazem.

Szczęknęły dwa inne zamki, pomroczniało i ucichło we wnętrzu. Gustlik rozglądał się przez celownik i koniec lufy zatoczył płaską ósemkę.

Janek czujnie obserwował w swym peryskopie, jak motor podchorążego po usypisku kamieni i gruzu forsuje kanał, a potem niknie za nasypem.

— Mechanik wolniej... Odłamkowy w lufę.

— Załadowane — odpowiedział Tomasz równocześnie z metalowym szczękiem ryglowanego zamka.

— Gotów — zameldował Gustlik.

Kos wiedział z mapy, że gdzieś tu kanał Haveli skręca ostro na zachód, i jadąc na południe będą musieli go przeciąć. Jeśli przeciwnik utrzymał choćby resztki frontu, jeśli blokuje podjazdy do Spandau, to właśnie tu powinien zorganizować pozycję przesłaniającą lub choćby zasadzki. Widocznie jednak nie zorganizował, bo z tamtej strony ani rakiety, ani wystrzału.

Motocykle kryjące boki czołgu zaplątały się między krzakami, ale „Rudy”, nie czekając na nie, dźwignął się lekko w górę, przelazł przez kanał po kamiennym usypisku i bez rozkazu zahamował na nasypie.

Nie dalej niż dwadzieścia metrów przed nimi stał Łażewski i jego dwaj zwiadowcy z uniesionymi w górę rękami. Pilnowało ich pięciu radzieckich żołnierzy z bagnetami na karabinach. W stronę czołgu szedł młodziutki mładszyj lejtenant z pistoletem w garści i wołał:

— Stoj! Stoj!

— Uważaj, Gustlik — rozkazał Janek i ześliznąwszy się po pancerzu wyszedł oficerowi naprzeciw.

— Każcie, towarzyszu lejtenancie, swoim ludziom, żeby opuścili lufy.

— Wy kto?

— Z 1 polskiej armii.

— Dokąd?

— Na stanowiska ogniowe naszej artylerii, do Spandau.

— W przedzie naszych wojsk nie ma.

— Jak pojedziemy, to właśnie będą. Każcie opuścić lufy.

— Nie wolno nikogo przepuszczać.

— Ale przecież macie rozkaz zatrzymywać jadących na północ, a nie na południe — usiłował zgadnąć Kos, słusznie rozumując, że ten oddział musi być jakimś odpryskiem wojsk okrążających.

— Tu zostaniecie — oficer nie miał zamiaru prowadzić dyskusji. — Złóżcie broń, a ja zawiadomię swoje dowództwo...

Sytuacja stawała się coraz bardziej denerwująca. Janek spojrzał w stronę czołgu i na drugim brzegu zobaczył dobrze zamaskowane działo kalibru 76 mm, którego lufa groźnie patrzyła na tylny pancerz „Rudego”. A więc trafili w pułapkę nie tylko bezsensowną, lecz groźną. W oczach lejtenanta, który miał lat nie więcej niż Kos i zapewne dopiero przed miesiącem opuścił szkołę, można było wyczytać wyuczone na pamięć punkty regulaminu. Jeszcze chwila i da komendę otwarcia ognia, bojąc się, że inaczej nie wykona rozkazu.

— Mam na imię Janek — rzekł Kos postanowiwszy zaskoczyć partnera zmianą tonu i uśmiechając się wyciągnął rękę. — A ty?

— Aleksander — nieco zdziwiony lejtenant przełożył pistolet do lewej, żeby móc się przywitać.

— Aleksander znaczy Saszka. A skąd rodem?

— Z Dalekiego Wschodu.

— Polowałem nad Ussuri. Na tygrysy. Popatrz...

Janek wyciągnął z kieszeni zawinięte w szmatkę kudłate ucho.

— Prawda! — zdziwił się dalniewostocznik.

— Długo będziesz porządnych ludzi i sojuszników na muszce trzymał?

— Ale dlaczego się naprzód pchacie, jak tam naszych wojsk nie ma? — pytał jeszcze, ale już znakiem ręki kazał swoim opuścić karabiny.

— Z tej samej przyczyny, dla której siedzisz ze swoimi działami w zasadzce. Taki rozkaz.

Łażewski podszedł bliżej, rozejrzał się i gwizdnął. Z krzaków na tamtym brzegu wyjechały zwiadowcze motory. Lejtenant się zdziwił, uniósł wysoko brwi.

170
{"b":"759768","o":1}