— Co on powiedział na końcu? — dopytywała się Honorata.
— Powiedzioł: jak Boga kocha, że dowiezie — przełożył Gustlik z rosyjskiego na nasze.
Z pudła ostatniej ciężarówki, między poprzeczkami, wyjrzał zaspany długi Francuz i przetarł oczy, nie mogąc uwierzyć, że nie śni. Wreszcie zeskoczył na ziemię i dotknął najbliżej stojącego Wichury.
— Bonjour, c’est vous?
— My — odpowiedział kapral. — Nie w tę stronę was wiozą, co chcecie.
— O là, là quel malheur, nous à Paris.
I on, i jego dwaj towarzysze wyraźnie się zmartwili, że niechcący nałożyli drogi. Pospiesznie zaczęli odkręcać druty z samochodowego zaczepu, odtoczyli swój wózek na bok.
— Spróbujcie — poczęstował ich Łażewski kuflem piwa, który cierpliwie trzymał w garści.
— Bon — stwierdził długi, odpiwszy łapczywie połowę.
— Bierstube — pokazał ręką Magneto. — Ale gnata na drogę weź — podał mu odebrany Niemcom pistolet.
— Non. Jamais! Nous ne sommes pas des soldats. Vive la paix! — śmiał się długi, dowodząc, że nigdy, przenigdy, bo oni nie są przecież żołnierzami i że niech żyje pokój.
— Ruszamy! — zawołał Kos.
— Dobra — przytaknął Łażewski.
Zaczęły grać wszystkie silniki naraz. Załoga i motocykliści zajęli swoje miejsca. Tylko Gustlik stał jeszcze obok radzieckiej ciężarówki, mówił coś do Honoraty, usadzonej już w kabince, a ona do niego. Długo ściskali sobie dłonie i wreszcie pocałowali się niezręcznie.
Radzieckie ciężarówki ruszyły na Wschód, a motocykle i czołg w przeciwną stronę, skręcając po chwili na południe.
Trzej Francuzi jeszcze stali koło swego wózka. Śmiali się, żartowali pospiesznie i głośno. Potem długi wskazał ręką na zachód, pociągnął wózek.
Dwaj jego kumple hamowali za tylne koła.
Stanęli znowu na chwilę, a potem uzgodniwszy ostatecznie poglądy, zatoczyli niewielki łuk i skręcili w opadającą w dół ulicę. Wózek, mimo hamowania, zjeżdżał coraz szybciej w tę właśnie stronę, gdzie na metalowym szyldzie widniał złocony napis: „BIERSTUBE”.
Dłuższą chwilę w szoferce amunicyjnej ciężarówki, jeśli nie liczyć warkotu silnika, panowała cisza. Jasnowłosy radziecki kierowca nie zamienił ni słowa z Honoratką. Oboje zerkali na siebie: ona z lekką obawą, a chłopak kombinował, od czego by zacząć. Wreszcie wpadł na doskonały, choć może niezupełnie oryginalny pomysł, i stwierdził:
— Krasiwaja pogoda.
— Ja tam nie bardzo krasiwa — odrzekła dziewczyna — ale pogodać mogę.
Znowu chwilę trwało niezręczne milczenie. Tym razem Honorata zdobyła się na odwagę i pokazała przez szybę.
— Kwiatki.
— Lubisz cwiety? — ucieszył się żołnierz i zahamował.
Wysiadając zauważył, że Honorata czyni w jego stronę znak krzyża.
— Ty czewo eto?
— We wsi mówili, że bolszewik nie straszny, byle przeżegnać.
Roześmiał się szofer wesoło, zerwał na poboczu kilka błękitnych bratków i podał je dziewczynie.
— U nas gawariat: Polka nie straszna, tolko cwietok podarit’...
W przedzie zza zakrętu wyskoczyło naraz parę motocykli. Szły ostro.
Słońce błysnęło na lufach erkaemów.
— Łożys — kierowca pociągnął Honoratę, by się skryła w kabinie.
Sam wziął do ręki pepeszę, odciągnął zamek, ale już po chwili rozpoznał, że swoi, i odłożył broń. Dał jednak znak Honoracie, by się nie pokazywała, i zatrzasnął drzwi.
Motocykliści zahamowali, a jadący na czele plutonowy spytał:
— Na Spandau charaszo jedziemy?
— Charaszo.
— Polskij tank 102 widieli? — wysokim głosem zagadnął młodziutki żołnierz z kołyski, bardzo do dziewczyny podobny.
— Piat’ minut, kak rozpraszczalis. Wmiestie goriucze brali. Na motocyklach toże byli.
— A dowódca jaki? — zaniepokoił się plutonowy.
— Normalny, tolko u nie wo zdies — pokazał na rękaw munduru — kak u gienierała.
— Spasibo.
Uścisnęli sobie dłonie, Rosjanin wlazł do szoferki i ciężarówka odjechała.
— W kabince u tego Ruskiego jakaś dziewczyna była — stwierdził sierżant Szawełło, który zsiadł z motocykla i podszedł bliżej.
— Ale on nie poznał, myślał że jestem chłopakiem — cieszyła się Marusia. — Zaraz dogonimy „Rudego”.
— Dalej nie pojadę — oświadczył niespodzianie, ale bardzo stanowczo plutonowy..
— Paczemu?
— Do piekła, ale nie tam. Jakby złapał podchorąży Magneto, że z drogi zboczyłem...
— Co racja, to racja — przyświadczył Szawełło.
— Na piechotę dojdziecie, niedaleko.
— Tagda paszli — zaczęła poganiać Marusia.
— Całusa obiecałaś — dopominał się plutonowy. — Nie takiego przecież — zaprotestował, gdyż Ogoniok przesłała mu ręką buziaka.
— Jak dowiozłeś, tak całuję: niedaleko.
Chorąży Zubryk i Józek Szawełło też już podeszli do rozmawiających i teraz wszyscy czworo energicznie ruszyli przed siebie. Sierżant kulał odrobinę, ale i tak nadał takie tempo, że felczer co pewien czas musiał podbiegać, żeby nie zostać w tyle. Młody Szawełło oglądał się za nim i niby to czekając na chorążego, zrywał po kryjomu przydrożne bratki.
Co innego na kolach, a co innego nogami drogę przemierzać. Każdy kilometr dla piechura dziesięć razy dłuższy albo i więcej. Zgrzali się solidnie, nim zobaczyli miasteczko. Kiedy podeszli do stacji benzynowej, z końcówki paliwowego węża jeszcze kapały krople do podstawionego wiadra, ale naturalnie nikogo już przy niej nie było.
— Tolko czto ujechali — zmartwiła się Marusia.
— Obszedłszy miasto, na drogę popadniemy i może kto podwiezie — rozmyślał głośno Konstanty.
— Przez miasto szybciej — doradziła Ogoniok.
— Bez potrzeby lepiej między domy nie wchodzić.
— Jakby ludzi nie było, taka cisza — odezwał się Józek.
Wciąż jeszcze ukrywał w dłoni bratki, których nie miał odwagi ofiarować. Teraz już zaczął rękę wyciągać zza pleców, ale odruchowo ją cofnął i krok za pompę zrobił, gdyż z dołu dobiegł stłumiony wystrzał z pistoletu, potem jeszcze dwa, jeden po drugim.
Sierżant także stanął w ukryciu. Felczer odbiegł parę kroków, pod osłonę murowanego garażu do mycia wozów. Marusia przyklękła za kolumienką benzynową i korzystając z okazji zerknęła w stłuczone lusterko na czerwonej blasze, czy jej dobrze w polskiej połówce.
Z tej samej strony co wystrzał usłyszeli powolny, potem coraz szybszy turkot. Z bocznej uliczki wyjechał na główną jakiś wózek, uderzył w okno wystawowe. Zabrzęczała wybita szyba i ucichło.
— Biegniemy? — spytał Zubryk.
— Jasne — odrzekł Szawełło i rozkazał: — Józiu, idąc z prawej ubezpieczasz na lewo, a panna Marysia przeciwpołożnie.
We troje ruszyli w dół ulicy, niosąc broń gotową do strzału.
Felczer, który proponował bieg w przeciwnym kierunku, zawahał się chwilę, lecz nie chcąc zostać sam, dobył pistolet i wielkimi susami popędził środkiem ulicy, postanawiając na przyszłość wyrażać się jaśniej. Był przekonany, że niepotrzebnie podniecił Szawełłę do działania.
Pochyłość niosła ich i wydłużała kroki. Ogoniok pierwsza zobaczyła zabitych i wskazała kierunek. Skokami przedostali się do nich i stanęli naprzeciw „BIERSTUBE”. Marusia i Szawełłowie, wciśnięci plecami w zagłębienia muru, obserwowali okna. Lufami pistoletów maszynowych osłaniali nawzajem siebie i Zubryka, który, pochylony nad leżącymi, kolejno sprawdzał, czy wszyscy trzej nie żyją.
W pewnej chwili Józek podrzucił do ramienia automat, oddał krótką serię w stronę dachu. Z mansardowego okna wypadł czarny szmajser i wykruszywszy rudy strzęp dachówki zsunął się na ulicę. Trzepnął o bruk tuż obok Zubryka, ale tym razem felczer się nie przestraszył i tylko odsunął broń od siebie, nie przerywając badania. Po paru sekundach wstał i głośno oświadczył:
— Niczym nie możemy im pomóc. Exitus — nazwał zgon po łacinie.
Dopiero teraz w to samo okno, z którego wypadł pistolet, zwalił się człowiek, zawisł na parapecie głową w dół. Felczer popatrzył na niego, na broń u nogi, i nagle zrobiło mu się niedobrze, kolana zmiękły, poczęły uginać się coraz niżej.