Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Zdawało się, że spoza firanek, z wnętrza ciemnych sieni spoglądają czyjeś oczy. Łażewski kopnął blaszaną puszkę po konserwach, żeby spłoszyć niemiłą ciszę. Szarik potraktował to jako zaproszenie do zabawy, pogonił blaszankę za narożnik. Roześmieli się obaj, pobiegli. Pies odbił puszkę łapami, Janek zastopował ją niczym piłkę futbolową i wystawił do przodu Łażewskiemu.

Jeden w kombinezonie, drugi w zwiadowczej panterce, przesłaniającej mundur, obaj bez czapek na roztrzepanych wiatrem włosach, grali w piłkę.

Gdyby nie pistolety maszynowe przez plecy zamiast tornistrów, powiedziałbyś, że wybiegli ze szkoły.

Drzwi od sieni zatrzasnął wiatr albo człowiek.

Kopali, kiwając psa, coraz dalej wbiegali w ulicę, ale po jednym z podań podchorąży, zamiast kopnąć puszkę, zatrzymał się przed wystawą i zawołał Janka. Za oknem przedziurawionym paroma kulami stały piramidy jednakowych słoików z napisem „Kunsthonig”. Pośrodku, między tymi górami sztucznego miodu, między czterema wielkimi pszczołami, bardzo podobnymi do hitlerowskich gap, wisiał dużych rozmiarów oleodruk, z którego przemawiał Hitler szeroko otwierając usta, wytrzeszczając oczy i rękę unosząc ku górze.

— Widziałeś skurczybyka? Musieli nasi szybko tu wskoczyć i kupiec zdjąć nie zdążył. — Magneto sięgnął do kabury po pistolet.

— Daj spokój — wstrzymał go Kos. — Po co dziurawić obrazek? Piwa bym się napił.

Łażewski uważnie popatrzył dokoła. Naprzeciw był otwarty na oścież sklep z rowerami, ale w poprzecznej ulicy, idącej łagodnie pod górę i brukowanej kocimi łbami, było to, czego szukali.

— Tam powinno być.

— Sprawdzimy.

Szyld malowany złotymi literami na blasze głosił „BIERSTUBE”. Do piwiarni prowadziły dwa schodki w dół, a dalej ciężkie drzwi z uchwytem mosiężnym, wytartym przez lata wieloma tysiącami rąk. Pchnięte, wpuściły ich do środka ostrzegawczo dzwoniąc.

Piwiarnia miała ciemne ściany, sklepienie robione pod gotyk, brązowe stoły z grubych desek i ciężkie taborety. Wchodzącym z jasnego słońca wydało się w pierwszej chwili mroczno, ale na szynkwasie płonęła świeca. Za kontuarem stała gruba, nalana baba w męskiej marynarce. W głębi sali nad nie dopitymi kuflami milczało paru cywilów, którzy nawet twarzy nie obrócili do wejścia. Łażewski i Kos siedli w rogu obok drzwi, żeby za plecami mieć ścianę, a salę przed sobą.

Podeszła dziewczyna w fartuszku i kusej, nie sięgającej kolan spódniczce.

— Zwei Halbe und Wasser — zamówił Kos.

— Sofort — odpowiedziała grzecznie kelnerka.

Stukając drewniakami na grubej podeszwie, przemknęła do kontuaru, nalała i przyniosła.

Janek postawił miskę z wodą na podłodze, Szarik chłeptał nie spuszczając oczu z Niemców — czuł obcy zapach. Janek i Daniel pili w milczeniu, delektując się chłodną goryczką. Od szynkwasu dobiegało podzwanianie szkła o metal, od stolików szmer ściszonych rozmów tych paru cywilów.

— Napiłbym się jeszcze — rzekł Łażewski.

— Zwei Halbe noch einmal.

Kelnerka przyniosła, postawiła i lękliwie spoglądając na psa, zbierała próżne kufle, ścierała blat. Kos podał jej dwa okupacyjne banknoty.

Podchorąży obrócił swój pełny kufel, popatrzył pod światło i mruknął:

— Powiedz jej, żeby uczciwie nalewała. Połowa piany.

Dziewczyna otworzyła szeroko oczy, pobiegła do kontuaru i zawiadomiła szefową szeptem, który słychać było na całej sali:

— Die Polen sind da.

Siwy, chyba najstarszy z Niemców wstał natychmiast i bardzo wyraźnie wymawiając słowa oświadczył:

— Die Stadt hat schon kapituliert. Miasto już skapitulowało.

— Waffe? Broń — spytał Kos.

— Wir haben keine...

— Sprawdź, czy rzeczywiście nie mają broni — rozkazał Kos Szarikowi.

Pies, węsząc, począł obchodzić salę. Zapadło głuche, napięte milczenie.

Wszyscy znieruchomieli. Przy ostatnim stoliku w samym rogu wilczur zatrzymał się i ostrzegawczo warknął. Obaj żołnierze błyskawicznie wstali z miejsc, przerzucili na piersi pistolety maszynowe. Kos podszedł parę kroków bliżej i powtórzył:

— Deine Waffe.

Wysoki mężczyzna odsunął połę marynarki, zza pasa dobył pistolet i trzymając go za lufę, wyciągnął przed siebie. Kos zabrał broń.

— Der ist ein Fremder. To obcy — tłumaczył siwy.

— Daj w zęby — poradził Łażewski. — Żeby go pokusa do pistoletu nie brała.

— Chodźmy — rzekł Janek nie odpowiadając na propozycję.

— Nie dopijesz? — zdziwił się Magneto, podsuwając mu kufel.

— Nie. Nasi już pewnie zatankowali.

Janek przytrzymał drzwi, żeby przepuścić podchorążego, który w prawej niósł pistolet maszynowy, a w lewej kufel pełen piwa. Puszczone zadyndały z trzaskiem. Szarik parę razy spojrzał za siebie. Obaj żołnierze wracali zamyśleni.

— Cholera by ich wzięła — powiedział nagle Kos, przystając. — Pamiętasz, jak mówiłeś w obozie?

— Żeby tępić, póki czas. Głupio.

— Ale ten w kącie pistolet chował. Dla kogo miał w nim kule?

— Mówiłem: daj w zęby.

Zza węgła, zza zakrętu ulicy, na którym przed chwilą sami kopali puszkę, wyskoczył czarny krążek, toczył się po asfalcie jezdni, wpadł na krawężnik i pękł na parę kawałków. Szarik szczeknął, podbiegł i skacząc usiłował złapać zębami drugi, potem trzeci i czwarty.

Kos, skręcając w ulicę, zobaczył Saakaszwilego i Jelenia, którzy siedzieli w drzwiach sklepu z gramofonami. Obok siebie na progu ułożyli dwie wysokie sterty płyt. Brali po jednej, starannie wyjmowali z kopert i ruchem wytrawnych kręglarzy puszczali z góry po asfalcie. Tak byli tym pochłonięci, że w ostatniej chwili spostrzegli nadchodzącego dowódcę czołgu.

— Czego tłuczecie?

— Im to już na nic — tłumaczył zaskoczony Gustlik. — Same marsze.

— Przestań. Głupia zabawa.

— Chcecie po łyku chłodnego? — Łażewski podał pieniący się kufel.

— Nie — ostro odrzekł Gustlik.

— Nie — powtórzył Grigorij, oblizując wargi i przełykając ślinę.

— My ci tu, Janek wyszli naprzeciw — ciągnął Jeleń — coby powiedzieć, że terozki już ani kropli. Świeżo umyci, w wyczyszczonych butach i pasach stali na baczność.

— Ani kropli, nigdy? — Kos kpiąco zmrużył oko.

.— Nigdy — potwierdził Gruzin.

— Chyba jakby była taka jakaś pierońska okazja... — zwątpił Jeleń.

— Zdaje się, że zaraz będzie — stwierdził Kos, który dostrzegł nowych gości i szybkim krokiem ruszył przed siebie.

Do stacji paliwowej podjechały trzy ciężarówki. Ostatnia miała z tyłu przyczepiony wózek z dumnie sterczącą francuską flagą i napisem na burcie: „A Paris”.

— Priwiet sojuzniki — wołał lnianowłosy kierowca wysiadający z szoferki pierwszego wozu. — Zaprawitsa bienzinczykom daditie? Zatankować można?

— Skąd i dokąd jedziecie, rebiata? — spytał Kos.

— A ty kto, czto zadajosz woprosy?

— Dowódca — wyjaśnił Gustlik. — Ma prawo pytać.

— Komandir — przytwierdził Grigorij.

— Waszym artileristam snariady wozili. Pociski do polskich puszek.

— Haubice sto dwadzieścia dwa?

— Toczno.

— Gdzie stoją?

— Kak w Spandau za popierecznoje szosse projediesz, srazu po lewoj rukie uwidisz.

— Dokąd teraz?

— Na drugoj biereg Odiera.

— Przez Ritzen?

— Da.

Żeby czasu nie tracić, Rosjanin nie przerywając rozmowy wstawił końcówkę węża w gardziel baku. Wichura mu pompował.

— Zabierzecie dziewczynę? — spytał Kos.

— Krasiwaja?

— O to się starać nie musisz — wtrącił Jeleń. — Pomacaj — podstawił mu rękę, napinając mięśnie. — Moja dzieuszka będziesz wiózł.

Od strony czołgu Saakaszwili przyprowadził Honoratę, która ciekawie spojrzała na młodego i przystojnego szofera ciężarówki, a potem odwróciła głowę, udając, że płacze.

— Nie dość, że do Niemca — pochlipywała — to jeszcze bolszewicy będą mnie wieźli.

— Diewuszka, czto wy? — speszył się kierowca. — Dowieziom, czestnoje komsomolskoje.

— Dość! — krzyknął Janek, bo choć bak był pełny, to czerwonoarmista tego nie spostrzegł, a Wichura pompował dalej i benzyna tryskała na boki.

168
{"b":"759768","o":1}