Janek wszedł do wnętrza wozu przez właz mechanika, siadł na swym miejscu i przymocowywał radiostację, a Grześ zaglądał z zewnątrz i pogadywał:
— Wiesz, tu niedaleko od nas strzelał snajper. Fizylierzy nawet poszli w tamtą stronę. Patrzyli, nie mogli wypatrzeć. Dopiero kiedy ktoś mu dał, to widzieli, jak spada z drzewa, niczym zdechła wrona. Żebyś szybciej przyniósł radiostację, to mógłbyś się był wybrać i zrobić użytek z tej fajki, co ci ją Sybirak podarował, a którą targasz bez pożytku tam i z powrotem.
— Z jakiej fajki? — spytał Janek, uśmiechając się do siebie.
Dobrze wiedział, że tak właśnie nazywają żołnierze snajperskie karabiny ze względu na lornetę umieszczoną w miejscu muszki. Bawiło go, że Grześ nic nie wie.
Saakaszwili nie zdążył odpowiedzieć, gdyż obok niego stanął Semen i wtykając do wnętrza czołgu kolbę mauzera zapytał:
— Janek, to ty?
Kos wydostał z kieszeni biało-niebieską opaskę i podał Wasylowi. Jeleń, który przyszedł z porucznikiem i również zaglądał do środka, gwizdnął na dowód aprobaty.
— Chodź no tu — kiwał ręką Wasyl. — Chodźże, pochyl się — wziął głowę Janka w obie dłonie i ucałował go.
— Żadna sztuka — tłumaczył się chłopak. — Szarik mi go wystawił.
Pobiegł pod drzewo, na którym tamten siedział, i zaszczekał.
— No to podwójny tryumf. A czemuś taki nie w sosie?
— Snajper ranił Marusię. Pamiętacie, tę sanitariuszkę, co ją nazywali „Ogoniok”. Wichura ją powiózł do szpitala.
— Nale, nie mów — zasmucił się Gustlik. — Ciężko raniona?
— Ciężko.
— Bydzie zdrowo. Przeca powieźli ją zarozki, doktory wyleczą.
Jankowi nagle zakręciły się łzy w oczach, spłynęły po policzkach.
Spostrzegłszy je, wszyscy trzej przyjaciele odeszli, poczęli szukać Szarika, żeby mu wyrazić uznanie. Kos otarł twarz wierzchem dłoni, skończył montowanie radiostacji, nawiązał łączność z brygadą i objaśniwszy, że to tylko sprawdzenie, wyszedł z wozu.
— Gro? — spytał Jeleń.
— Gra. Sami wiecie, że jak człowiek sprawdza, to każda radiostacja w porządku. Nawala dopiero wówczas, kiedy naprawdę zależy na nawiązaniu łączności.
Wasyl siedział na skrzydle czołgu z zadartą głową, patrzył przez korony drzew w niebo.
— Zmieni się pogoda? — spytał go Janek.
— Nie, w dalszym ciągu upał. Ale ja nie chmur szukam, tylko myślę o tym, o czym już mówiliśmy: o nazwie.
— Jak nie chcecie, żeby był Gniady, to jo się też na ty wasze Bucefały nie zgadzam — oświadczył Jeleń.
— Słusznie — stwierdził Wasyl. — Koni mamy w silniku całą kupę.
Poza tym czołg to znacznie więcej niż koń, coś znacznie bliższego. Po prostu, jak człowiek, jak towarzysz... Nazwijmy go „Rudy”.
— A to czymu? — oburzył się Jeleń. — Gniady nie chcecie, a „Rudy” mo być dobrze?
— Ja ci powiem — mrugnął na niego Grześ. — Przyjrzyj się: cały od ognia przyrudział, nabrał kasztanowej barwy. Marusia nie może się nazywać, bo to nie dziewczyna. Przed ogońkom niech nas pancerz strzeże. A „Rudy” — w sam raz.
Gustlik spojrzał na Janka i otwartą dłonią uderzył się w czoło.
— Jasne, jo już tero wszycko rozumiem. Jak to dla tej szwarnej dzieuszki, niech bydzie. Zgoda.
16. Szturm
Wieczorem przyszedł do nich łącznik z kompanii fizylierów i przez zmierzch poprowadził wóz na nowe stanowisko.
Stali teraz w okopie między wysokimi drzewami, ale tuż przed czołgiem zaczynał się niski młodniak gęsto rosnących sosenek, sięgający nie wyżej piersi. W zagajniku mieli swoje stanowiska piechurzy.
Gdy noc zapadła, zrobiło się jeszcze ciszej niż w dzień, rzekłbyś, że bitwa dogasa. Przeczyły temu tylko rakiety oświetlające, wystrzeliwane raz po raz przez Niemców, które zakreśliwszy łuk po ciemnym niebie, opadały na ziemię i tliły jeszcze chwilę na piachu lub w trawie. Jeleń został w wieży, dyżurując przy peryskopach, a reszta załogi przyległa na dnie, na skrzynkach z pociskami. Że twarde drewno uwierało w boki, to głupstwo, umieli tak spać, ale sen nie nadchodził, gdyż wiedzieli dobrze, że jutro nastąpi ostateczne uderzenie na Studzianki.
— Skąd wiadomo, że właśnie jutro? My dowiadujemy się od dowództwa, od sztabu, ale ja pytam, dlaczego dowódca decyduje, że nie dziś, nie pojutrze, ale właśnie jutro.
W czołgu pogaszone były wszystkie światła, nie paliła się nawet maleńka żaróweczka rozjaśniająca celownik i Janek mówił w przestrzeń, nie widząc twarzy przyjaciół leżących tuż obok niego. Chwilę trwała cisza, a potem odezwał się Saakaszwili:
— Ja ci tak wytłumaczę: na przykład ktoś cię napadł, uderzył.
Pociemniało ci w oczach, zachwiałeś się na nogach, więc tymczasem parujesz ciosy, odskakujesz, czekasz, aż szum w głowie przejdzie. Potem, jak przyszedłeś do siebie, to chodzisz koło mego, tańczysz, ustawiasz go, czekasz, kiedy zrobi ruch nieostrożny, odsłoni się i wtenczas bijesz. Rozumiesz?
— A skąd wiadomo, że oni jutro zrobią nieostrożny ruch?
Wasyl nie brał udziału w rozmowie. W wozie zapanowała cisza, cisza była także obok, za pancerzem. Nawet piechota ukryta w zagajniku nie strzelała.
Minął może kwadrans i Janek słysząc równe oddechy począł drzemać, kiedy gdzieś dalej, po lewej od czołgu, zerwała się nagle gwałtowna strzelanina z broni ręcznej. Słychać było erkaemy, pistolety maszynowe, wybuchło kilkanaście granatów i parę razy odezwały się moździerze. Potem jakby jeszcze krzyki, ale niedługo przycichło.
Janek uniósł głowę, orientował się, że tamci dwaj też nie śpią. Gustlik w wieży kręci się niespokojnie na siedzeniu dowódcy, ale Kos nie chciał pierwszy pytać.
— Czołgiści! — niespodzianie blisko, tuż za pancerzem odezwał się głos któregoś z fizylierów. — Śpicie?
— Śpiemy — odpowiedział Jeleń uchylając właz. — A bo co?
— Powiadają, że to, co było słychać, to ruscy kocioł zamknęli.
Wyrzucili Niemców po ciemku z tego lasu od południa.
Prócz telefonów i radiostacji istnieje w każdej armii jeszcze jeden sposób rozpowszechniania wiadomości, który jest nie mniej sprawny od fal radiowych. To żołnierski telegraf. Wieści przekazywane są z ust do ust wzdłuż linii frontu, przenoszą się z punktów obserwacyjnych na baterie, razem z gońcami i kierowcami samochodów docierają z frontu na tyły, a z tyłów na front.
Bataliony i pułki, dywizje i korpusy stanowią nie tylko zbiorowisko ludzi, ale żywe organizmy. Gromadzenie sił, obrona, natarcie, to jak gdyby ruchy palców u ręki, o których dzięki nerwom dowiaduje się całe ciało. I teraz, niczym dreszcz po skórze, przeszła po całym froncie wiadomość o odcięciu i okrążeniu pancernego klina dywizji „Hermann Göring”.
— Teraz rozumiesz, Janek? — spytał Semen. — Gdybyśmy uderzyli wczoraj czy dziś albo nawet jeszcze przed kilkoma minutami, hitlerowcy mogliby ściągnąć posiłki lub cofnąć się.
— No właśnie, ja mu tłumaczyłem — wtrącił zadowolony Grześ. — Jak w szyszkę uderzysz obuchem topora, to tylko się gałąź zakołysze, krzywdy jej nie zrobisz. Jak chcesz orzech rozbić, musisz go na twardej podkładce ułożyć i teraz, kiedy oni są okrążeni...
Semen wstał, wygnał Jelenia z wieży, każąc mu odpoczywać. Janek i Grześ poderwali się, żeby zastąpić dowódcę, ale nie chciał ich słuchać i rozkazał, by spali. Wiedzieli, że jest niezadowolony, jeśli się zbyt długo upierają, że dyskutować z nim można tylko do pewnego momentu, więc znowu ułożyli się na skrzynkach.
Semen uchylił właz, patrzył w niebo, na którym mimo dymów widać było pomrugujące gwiazdy. By złagodzić ostry ton rozkazu, powiedział szeptem:
— Śpijcie, chłopcy, jutro będzie dobra pogoda.
— Chłopcy... chłopcy! — ocknęli się, nie wiedząc, czy spali tylko chwilę, czy może parę godzin.
Na dworze było ciemno, a więc noc jeszcze nie minęła. W otwartym włazie zobaczyli cień Semena.
— Chodźcie tutaj.
Zerwali się, stanęli w wieży obok dowódcy.