Литмир - Электронная Библиотека
A
A

— Podjechał samochód i ktoś pyta o czołgistów. Zbudziłem was, bo może generał.

Słyszeli szelest przedzierającego się przez krzaki człowieka i trzask łamanych gałązek.

— Hej, jest tam kto?

— A ty kto?

— Kucharz, nie poznajecie?

— Tędy, bardziej w prawo.

Kapral Łobodzki wspiął się na pancerz i zobaczyli go teraz tuż obok siebie, stojącego przy wieży. Był taki sam jak wówczas, kiedy go poznali: przygarbiony nieco, ze skórą jakby zbyt dużą na jego miarę. Może tylko schudł trochę, a może tak wydawało się nocą.

— A, to wy — czterej pancerni niepokalani i honorowy pies. Idźcie tamtędy, prosto i weźcie sobie z kuchni mięso, kawę i chleb. Kawę możecie nalać do termosu. Ja tu tymczasem odsapnę.

Semen kazał pozostać w czołgu Jeleniowi i wszyscy trzej wziąwszy menażki wychodzili po kolei na pancerz. Janek podsadził Szarika do włazu i wspiął się jako ostatni. Kucharz przytrzymał go za rękę.

— Kos, spotkałem Wichurę z kolumny amunicyjnej. Kazał powiedzieć, jak cię zobaczę, że tę ranną dziewczynę przewiózł na drugi brzeg i oddał jednemu doktorowi wprost do sanitarki.

— Dziękuję, żeś mi powiedział.

— Nie ma za co — wzruszył ramionami Łobodzki.

Kuchnię odnaleźli bez trudu, doprowadził ich nieomylny Szarik. Między drzewami, na wąziutkiej przesiece, stała półciężarówka z przyczepionymi jeden za drugim dwoma kotłami. Z urwanego kominka sączył się dym. Szofer spał na siedzeniu, z otwartych drzwi kabiny wystawała głowa z przyciętymi krótko włosami. Mimo mroku widać było ciemne piegi rozsypane po całej twarzy. Grześ chciał budzić, ale Semen go wstrzymał.

— Niech śpi.

Napili się do syta gorzkiej, zbożowej kawy, nabrali w dwie menażki gotowanego mięsa, znaleźli pod brezentem chleb. Kiedy wrócili do czołgu, kucharz spał na płycie silnika, mając pod głową zwinięte w wałek legowisko Szarika.

— Podłożyłech mu, żeby se guli nie nabił — wytłumaczył Jeleń. — Tak śpi, że żol budzić. Jeny na początku roz mamy zawołoł.

Grześ spryskał mu twarz kawą. Kucharz poderwał się, przetarł oczy i półprzytomny zamamrotał:

— Dniem gotuję, nocą jeżdżę...

Zeskoczył z wozu, zaplątał się w gęstych sosenkach.

— Poczekaj — powiedział Janek. — Idź za psem, on zaprowadzi.

Szarik, odprowadź do kuchni.

Zniknęli obaj w ciemności, a po chwili załoga usłyszała warkot zapuszczanego silnika i wilczur wrócił wesoły, niosąc w zębach spory płat surowego mięsa.

Niedaleko już było do świtu, ale jeszcze wspólnymi siłami ułożyli Semena do snu, obiecując zbudzić go, jakby się tylko co zaczynało. Sami ulokowali się we trzech w wieży. Jeleń dojadał resztki mięsa z chlebem, a Janek z Grzesiem pogadywali szeptem. Niebo na wschodzie, widoczne poprzez korony sosen, jaśniało z wolna, potem dołem poczęło różowieć.

Zgasły gwiazdy w zenicie, na pancerzu pojawiła się rosa...

Porucznik obrócił się z boku na bok, westchnął, wydawało im się, jakby coś mówił. Janek zlazł z siedzenia, zajrzał na dół, usłyszał szept:

— Luba, ja przyjdę... Ja zaraz.

Na dnie czołgu był mrok, ale od uchylonego włazu mechanika szło pasmo światła, szarego światła poranka, w którym twarz Wasyla zdawała się mieć jasnobłękitne cienie. Janek patrzył na niego i dowódca wydał mu się znacznie młodszy niż zwykle. Wargi miał wilgotne, przypuchnięte jak dziewczyna. Kos zdał sobie sprawę, że przecież Semen mógłby być co najwyżej jego starszym bratem. Najstarszy w załodze, to jeszcze nie znaczy dorosły.

— Co tam? — zapytał cicho Grześ.

— Nic, przez sen mówi — odrzekł Janek.

Gdzieś niedaleko przed nimi, zda się tuż obok, huknął wystrzał z czołgowego działa. Grzmot potoczył się, wrócił echem od ściany lasu. Semen otworzył oczy, przebudzony od razu.

— Słyszę, że Niemcy ogłosili rozpoczęcie dnia — usiadł i spojrzał na zegarek. — Za kwadrans musisz Janek być przy radiostacji na nasłuchu, a tymczasem, myślę, że pora na śniadanie. Dajcie tu kawę.

Przegryźli po kromce chleba i podając sobie menażkę z rąk do rąk wysuszyli do dna dwa litry.

— No, to teraz na miejsca.

Wykop, w którym stali, był płytki, nasyp nie przesłaniał wizjerów, ale Grześ i Janek siedzący pół metra nad ziemią widzieli tylko najbliższe sosenki gęstego zagajnika.

Słońce wyszło zza horyzontu i w jego świetle Kos zobaczył w celowniku skrawki siwych nici z zawieszonymi na nich maleńkimi kroplami rosy.

Niewielki, zielony pajączek dreptał po nich pracowicie, łączył i splatał sieć.

Obudziwszy się po nocy pracował pilnie, nie wiedząc, że ten stalowy pagórek ruszy z miejsca i musi stratować sosenki, porwać pajęczynę. Kosowi zrobiło się żal. Myślał przez chwilę, czy nie wyjść z wozu i nie przenieść pająka razem z całą gałęzią gdzieś na bok, a potem przyszło mu na myśl, że to nie ma sensu, ze oni sami nie znają swego losu, nie wiedzą, czy są niewidoczni.

Być może teraz właśnie, o świcie, zdradził ich odblask słońca na pancerzu i przyczajony o paręset metrów ferdynand naprowadził już lufę na cel. Być może w zamku już zatrzaśnięto pocisk kalibru 88 mm i wystarczy tylko lekkie naciśnięcie spustu...

Nie, to głupie myśli, nic podobnego się nie zdarzy. Tkwią nieruchomi, zamaskowani, słońce mają za plecami. Co innego czołgi, które stoją po tamtej stronie wioski i będą ją atakowały od zachodu. Tamtych może zdradzić zwykłe odsłonięcie peryskopu.

W słuchawkach rozległ się wysoki gwizd i tuż potem wyraźnie, zda się tuż obok, usłyszeli głos:

— Grab, Dąb, Buk, Sosna, Jodła, Modrzew... Ja Wisła, ja Wisła, meldujcie, czy mnie słyszycie... Odbiór.

To była Lidka. Mówiła sennie, niespiesznie, głosem dziewczyny rozbudzonej przed chwilą ze snu.

— Wisła, ja Jodła. Słyszę. Odbiór.

— Ja Dąb. Słyszę...

Poszczególne kompanie meldowały jedna po drugiej, z pozoru spokojnie, może tylko nieco szybciej, niż było trzeba. Janek poczekał i zgłosił się jako ostatni:

— Wisła, ja Grab. Słyszę was dobrze. Odbiór.

Nie powiedział Grab jeden, wymienił kryptonim całego plutonu, a jednak byli sami, w pojedynkę. Chorąży Zenek wraz z całą załogą spłonął wówczas, kiedy ściągał na siebie ogień osłaniając ich rajd do okrążonego batalionu.

Zginął szybciej, niż zdążył się dogotować rosół z kury schwytanej przez jego mechanika. Trzeci wóz o dzień później dostał w silnik i odciągnięty przez transporter pełnił służbę przy sztabie jako nieruchomy punkt ogniowy.

— Ja Wisła, słyszę was wszystkich. Ciebie, Grab, również.

Nie bardzo zrozumiał, czy te ostatnie słowa ma traktować jako wyróżnienie, czy może kpinę. Wzruszył ramionami niezadowolony, ze trochę go jeszcze obeszło. Pomyślał z radością, jak prosta i naturalna jest jego nowa znajomość. Jeśli cało wyjdę z bitwy, to może za parę dni nadejdzie list ze szpitala. Wtenczas ja do niej napiszę, że nasz czołg nazywa się „Rudy”. I napiszę jeszcze, że to od barwy twoich włosów, Marusia...

Poczęła bić artyleria. Wystrzałów nie było słychać, pociski nie przegwizdywały górą, lecz rwały się gdzieś niedaleko na przedzie przed nimi.

Widocznie strzelali z tamtej strony, od zachodu. Domyślał się tylko, lecz nie mógł zobaczyć, bo pole widzenia przesłaniały sosenki.

— Dziobią w folwark — wyjaśnił Semen. — Pewnie już niedługo...

Z wieży czołgu, ponad zielonymi czubami drzewek, w odległości nie większej niż sześćset metrów, widać było spory zespół budynków murowanych z kamiennych głazów, o ścianach prawie ślepych, gdzieniegdzie tylko poznaczonych prostokątnymi okienkami. W prześwicie między dwoma budynkami mógł obserwować kawałek dziedzińca; po prawej od zabudowań drogę brukowaną kocimi łbami, a bliżej rzadki sad z jabłoniami, pod którymi stało kilka różnobarwnych uli. Wokół obór i stajni kłębiły się w tej chwili wybuchy, wzniecały tumany kurzu, a jeden z nich zdarł maskowanie ze stojącego przy drodze działa. Wasyl naprowadził w tym kierunku lufę armaty, ale nie strzelał, tylko zapamiętał.

— Szafa nie gra? — spytał Kosa.

41
{"b":"759768","o":1}