— Z tamtej strony frontu — powiedział cicho. — Prowadźcie do dowódcy pułku.
Nie pamiętał, jak i którędy go prowadzili do tej piwnicy pokaleczonego pociskami domu, gdzie było tymczasowe stanowisko dowodzenia — telefony, radiostacje, a w głębi oparte na beczkach i udające stół drzwi, nad którymi pochylali się oficerowie i rysowali kolorowo na mapach.
Powiedział wszystko dowódcy pułku, który siedział pod ścianą na ławie i uważnie słuchał. Mówił stojąc przed nim o dwa kroki w swym utytłanym, podartym i mokrym drelichu. Woda kapała jeszcze, rozpływała się w ciemną, coraz większą kałużę wokół bosych stóp.
Pułkownik pomilczał i zwrócił się do jednego ze sztabowych pisarzy, większego niż inni wzrostem:
— Dajcie mu suchy drelich i ręcznik. Zębami zaczyna dzwonić.
Telefonista podał słuchawkę.
— Jest czternasty z Rosomaka — zameldował.
— Dalekoś doszedł?... No pytam, czy Berlin widzisz?... Naciśnij. Co przed świtem, to twoje... Nie ma takiej płaskiej łąki, żeby się piechur nie schował. Obłóż ogniem z moździerzy... Melduj za godzinę.
Pułkownik oddał słuchawkę i dalej patrzył na Czereśniaka, który zdążył włożyć czystą koszulę i dopinał przyciasne spodnie.
— Pij... — nalał z manierki do kubka, podał i odczekawszy, aż żołnierz wypije, spytał: — Cieplej teraz?
— Cieplej. — Tomasz uśmiechnął się, strząsając ostatnią kroplę wódki na ziemię.
— Więc powiadasz, że jak dam ognia z enkaemu nad tą śluzą, to kompanie mogą iść do ataku przez groblę, bo twoi zaleją miasto, uniemożliwią przeciwnikowi ogień...
Do piwnicy wbiegł zdyszany chorąży żandarmerii. Wojna go nieco przymięła, ale w porównaniu z innymi oficerami bardzo był jeszcze odprasowany i pas miał jasny, nie obtarty. Łatwo poznać, że wprost ze szkoły.
— Obywatelu... — zaczął meldować.
— Czekajcie — wstrzymał go dowódca i znów zwrócił się do Czereśniaka: — Jeden dobrze przy strzelany kaem może na grobli wystrzelać dziesiątki ludzi.
— Trzy długie czerwone, kwadrans bez ognia — powtórzył Tomasz, któremu ze zmęczenia opadały powieki i lekko poczynało drgać ramię.
— Przedostał się przez linię frontu — wyjaśnił dowódca chorążemu, który stał wyprężony na baczność. — Wczoraj rano załogę jego czołgu Niemcy wzięli do niewoli, a oni nie tylko zwiali, ale opanowali śluzę powyżej Ritzen... Przestańcie się prężyć, zacznijcie myśleć — dodał niechętnie.
— Załoga czołgu? — zdziwił się chorąży.
— Czołgu — potwierdził pułkownik. — Jak go zwać?
— „Rudy” — wyjaśnił Tomasz.
— A dowódcą jest sierżant Kos — uzupełnił żandarm.
— Skąd wiecie?
— Przedwczoraj w południe aresztowałem szpiega, który miał dokumenty na nazwisko Jana Kosa. Odesłałem go do sztabu armii.
— Co ty na to?
Czereśniak tylko wzruszył ramionami.
— Com miał powiedzieć, powiedziałem. A teraz to bym pospał.
— Wyprowadźcie go i zaczekajcie obok — rozkazał pułkownik żandarmowi.
— Takich jak ty trzeba usypiać dziewięcioma gramami ołowiu — rzucił półgłosem chorąży przystępując do Czereśniaka i popychając go w stronę wyjścia.
Za drzwiami piwnicy od chwili już słychać było niewyraźne podniecone głosy, a teraz, mijając się w drzwiach z wychodzącymi, wkroczył porucznik w hełmie, z paskiem pod brodą.
— Radzieccy zwiadowcy przeszli na naszym odcinku, mają oficera — złożył meldunek dowódca ochrony sztabu:
— Dawaj ich tu.
Do piwnicy wszedł poturbowany, zabłocony i mokry leutnant, a za nim w niewiele lepszym stanie jego konwojent.
— Towariszcz pałkownik, plennyj wziat w Ritzen. Dokładywajet starszyna Czernousow.
— Przesłuchajcie — rozkazał dowódca pułku swemu szefowi sztabu i wyciągnął rękę do zwiadowcy. — Spasibo. Wyszli nie do swoich…
— Kakaja raznica. Nie ma żadnej.
— Mówicie po polsku?
— Troszku. Pod Studziankami wmiestie z pierwoj polskoj bronietankowoj brigadoj wojewali, da patom nieraz prichadiłos'. Osobienno z komandoj tanka Ryżyj, po waszemu „Rudy”.
— Niemożliwe? — zdziwił się szczerze dowódca.
— Toczno, towariszcz pałkownik — zapewnił Czernousow.
— Całą załogę znacie?
— Kakże by niet...
— Chorąży! — zawołał. — Dajcie no tego specjalistę od powodzi.
Oficer wprowadził Czereśniaka, który z trudem otwierał oczy i ziewał.
— Poznajecie? — spytał pułkownik Rosjanina.
— Niet — pokręcił głową Czernousow. — Nikogda nie widał.
W piwnicy zapadło milczenie. Przerwano nawet badanie niemieckiego oficera. Przez otwarte drzwi dobiegało echo niedalekiej strzelaniny, gdzieś obok szczekały moździerze.
— A mnie się zdawało, że dobrze ci z oczu patrzy — odezwał się pułkownik zmęczonym głosem. — Mało brakowało, a byłbym uwierzył i ludzi wytracił. Za co żeś się sprzedał faszystom?
— Prawdę mówię — odrzekł Tomasz. — Trzy czerwone serie.
— Milcz! — krzyknął ze złością dowódca i zwrócił się do żandarma: — Za pół godziny sąd połowy, wyrok wykonacie przed świtem.
— Tak jest — wyprężył się chorąży i zameldował: — Podczas rewizji szpiega, obywatelu pułkowniku, znaleziono w kieszeni nóż ze śladami krwi i podejrzane pudełko ze środkiem chemicznym. Zapewne trucizna, przy pomocy której...
— Maść do szczepienia drzewek — leniwie wtrącił Czereśniak. — Wczoraj znalazłem.
— Sam ją zeżresz.
Oficer szarpnął Tomasza za ramię, chcąc go wyprowadzić, ale w tej samej chwili z korytarza wskoczył do piwnicy wilczur, warknął na żandarma i wyszczerzył zęby. Kiedy oficer cofnął się o krok, pies skoczył Czereśniakowi na pierś i zaczął go lizać po twarzy.
— Nie udierżała — tłumaczyła Marusia wsuwając głowę przez uchylone drzwi. Po sekundzie ciszy wszyscy naraz ruszyli z miejsc i wyciągając ręce wołali jeden przez drugiego:
— Paszoł... Puść... Nie trogaj.
— Spokój, cholerny świat! — krzyknął pułkownik. — Wasz pies? — zwrócił się do Czereśniaka.
— Załogi, to i mój. — Tomasz skinął głową. — Szarik go wołamy.
— Sobaka pierwoj polskoj bronietankowoj brigady — zameldował starszyna Czernousow z ręką u krawędzi hełmu i groźnie ruszył puszystymi jasnymi wąsami. — Raz on uznał, wsio. Znaczy eto nasz pareń. Po polski nada skazat’ — swój.
44. Rozkazy i ludzie
Podczas gdy w piwnicy na wschód od Ritzen ważyły się losy Czereśniaka, a więc i całego planu zdobycia miasta przy pomocy wysokiej wody, trzej czołgiści z załogi „Rudego” musieli toczyć bój w obronie śluzy. Kto wie, czy nie miał racji Jeleń twierdząc, że nie Tomasz, lecz właśnie oni czarny los wyciągnęli.
Jazgotały ostro karabiny maszynowe, płonęły w powietrzu oświetlające rakiety. Przez zorane pole szła do ataku niemiecka tyraliera.
Na piętrze domu, który przed wieczorem zajmowało jeszcze „Hochwasser” Sprengkommando, precyzyjnie była podzielona robota przy strzelnicach: Grigorij, wtulony w kolbę emge, pruł krótkimi spokojnymi seriami, a Gustlik podawał mu taśmę i co pewien czas sięgał po rakietnicę, żeby nad polem przyświecić.
Janek mierzył długo, strzelał z karabinu nieczęsto, lecz każda kula trafiała w cel — to zatrzymywała i waliła biegnącego, to leżącego podrywała, by w ułamku sekundy rozpłaszczyć go nieruchomo w poprzek skib.
Mimo to jednak przeciwnik był coraz bliżej, coraz celniej trzepały jego serie o mur, kruszyły cegły, kurzyły piachem z rozprutych worków.
— Achtung! — usłyszeli głos niemieckiego oficera. — Kompanie an Sturm...
— Pora do oberka! — zawołał Kos i odstawiwszy karabin wziął do ręki pistolet maszynowy.
— Do trojaka — poprawił Gustlik. — Przeca my są trzy...
Reszta słów zginęła w huku. Saakaszwili i Kos bili długimi seriami, a Jeleń, zawiesiwszy w powietrzu dwie rakiety, cofnął się o parę kroków od muru i ciskał granaty. Brał je z otwartej skrzynki, wyszarpywał zapalniki i szerokimi zamachami niczym machina oblężnicza miotał między krokwie ogołoconego dachu w tempie cztery na dziesięć sekund.